Jeżeli ktoś ma jakieś wątpliwości, gdzie są najlepsze uniwersytety, to mogę zdecydowanie potwierdzić – są w USA i biją nasze w zasadzie we wszystkich aspektach. Jakie są tego przyczyny? Przede wszystkim najlepsze uniwersytety są prywatne i do tego bardzo drogie. Cztery lata w dobrym collegu (czyli coś jak nasze studia licencjackie, tylko że o profilu ogólnym) to jakieś $160.000 samego czesnego, do tego graduate school (studia magsiterskie: prawo $120.000, mba $80.000). Stypendia socjalne są, ale bardzo ograniczone – pomoc finansowa to przede wszystkim pożyczki studenckie, które potem trzeba spłacać. Ale absolwent dobrej graduate school może być w zasadzie pewien, że znajdzie dobrze płatną pracę i będzie mógł pożyczkę spłacić. Tak więc system działa – banki chcą pożyczać, bo ryzyko że absolwent Harvard Business School nie będzie w stanie spłacić kredytu jest nieduże, a studenci mają motywację do ostrej nauki – bo całkiem sporo za to wszystko płacą.
Od strony organizacyjnej wygląda to naprawdę rewelacyjnie. Warunki do studiowania na mojej uczelni (Georgetown Univeristy Law Center, czyli graduate school GU) są bardzo dobre. Dwie biblioteki z jednym z większych księgozbiorów prawniczych w USA, własne biurko z możliwością trzymania swoich książek, pełny dostęp do kilkuset baz danych, salki do nauki zbiorowej, czytelnia, w czasie sesji czynne 24 h., Centrum Sportowe (naprawdę duża siłownia, salki aerobicowe, basen, korty do racqetballa, pełnowymiarowe boisko do kosza) – dostępne bez żadnych ograniczeń i w ogóle nie udostępniane na zewnątrz); akademik połączony z innymi budynkami; tylko Caffeteria jest taka sobie… – niby jest tam normalne jedzenie, ale jakoś już go mam dość :). Każdy dzień jest wypełniony różnymi wydarzeniami: pojedyncze wykłady znanyc osobistości, seminaria, konferencje, spotkania z pracodawcami, konkursy, eventy robione przez stowarzyszenia i koła naukowe, eventy sportowe – dosłownie od 10 do 18 cały czas coś się dzieje. I w większości są to rzeczy, w których przyjemnie jest wziąć udział.
Zajęcia – system trochę przypomina SGH, pewne zajęcia są obowiązkowe, ale zdecydowaną większość programu studiów można sobie ułożyć samemu. Studenci nie kierują się jedynym słusznym kryterium „łatwość zaliczenia”, ale aspektami merytorycznymi. Profesorowie z którymi miałem kontakt – rewelacyjni zarówno od strony intelektualnej jak i życiowej. Większość prowadzi jeden przedmiot w semestrze, są zawsze perfekcyjnie przygotowani do zajęć, nie zdarzyło się żeby się spóźnili albo odwołali zajęcia. Na zajęciach w zasadzie zawsze komplet – nawet nie trzeba sprawdzać listy (no ale ta świadomość że się za to zapłaciło…), choć zdarzają się też takie kursy gdzie profesor mówi wprost, że warunkiem zaliczenia jest 100% frekwencja – reguły gry są jasne. Niektórzy wymagający – na zajęcia z normatywnej teorii prawa przed każdymi zajęcami trzeba było przesłać 4-5 stronicowy tzw. 'reaction paper’ z zakresu materiału zadanego do przeczytania. Profesorowie co do zasady pracują tylko na jednej uczelni i zarabiają rocznie około $100.000, co na warunki amerykańskie nie jest jakąś szokującą kwotą. W ramach umowy o pracę mają obowiązek poza prowadzeniem jednych zajęć semestralnie napisać artykuł lub książkę z podaniem afiliacji na Georgetown. No i są naprawdę dostępni – prof. Volokh od Law&Economics po prostu pracuje w gabinecie na uczelni i jest dostępny codziennie.
Jeżeli chodzi o studentów to ich poziom naukowy trochę mnie rozczarował, ale w końcu Georgetown Law dla większości był uniwersytetem drugiego wyboru. Konkurencja między studentami – bardzo ostra (efekty oceniania według krzywej), coś takiego jak ściąganie w ogóle nieistnieje, jeden chłopak na law&economics prosił publicznie o notatki…, z zasłyszanych historii: przed sesją w niektórych książkach brakuje najważniejszych stron wyrwanych przez studentów, którzy chcą wyciąć konkurencję. Wszyscy korzystają z laptopów (w większości MacBooków 😉 – absolutnie obowiązkowym element wizerunku lokalnych trendsetterów). Część owszem potrafi robić szybko notatki i to z tabelkami, wykresami i grafami (polecam one note), ale większość ostro trenuje podzielność uwagi: chat na gmailu, poczta, licytacja na ebayu, scrabble on-line (absolutny hit), jeden facio z Law&Economics to nawet regularnie przez cały semestr napinał w Warcrafta.
Główny wniosek, to że bardzo fajnie to wszystko tu wymyślili. Najważniejsze to chyba to, że studia są w pełni zintegrowane z rynkiem pracy. System jest tak skonstruowany, że profesorowie się przykładają do swojej pracy, a studenci do nauki. No i przynosi to określone rezultaty.
kto to taki trendsetter?
Trochę to wszystko brzmi jak since fiction 😉 Ech, co za pech, że u nas tak nie ma 🙁
Faktycznie – tu jest zupełnie inna bajka. Ale z drugiej strony… – jak już ludzie płacą naprawde spore pieniądze, to też oczekują czegoś realnego, co się w przyszłości również przełoży na pieniądze.
Ciekawe jak tamtejsi studenci odnaleźliby się w naszych realiach?
Wydaje mi się, że mieli by spore kłopoty. Tak jeszcze przyjechać na semestr czy dwa…, ale całe studia (jeżeli w ogóle gdzieś by się znalazło program w 100% po angielski :), to byłby chyba niezły koszmar. Oni tutaj się zupełnie inaczej uczą, duże bardziej praktycznie, mniej takiego zwykłego często bezcelowego rycia na pamięć; mniej przedmiotów, ale bardziej szczegółowo i w szerszym kontekście.
Moje skromne doświadczenia edukacyjne na Georgetown (cztery przedmioty) dały mi naprawdę sporo do myślenia. Dużo się nauczyłem, czuję „intelektualną wartość dodaną” i coraz bardziej zaczynam dostrzegać że i z dydaktyką i z nauką prawa w Polsce jest naprawdę źle…
Ale wniosek końcowy jest taki, że chyba jednak są tu lepiej przygotowani do wykonywania zawodu, może trochę gorzej jest w naukach technicznych (w końcu MIT i Harv. zawsze przegrywają na olimpiadach z Polakami i Rosjanami), ale za to nadrabiają niesamowitym zapleczem technologicznym.
Pomyślcie co by było – amerykański system nauczania i polscy studenci. No właśnie – Japonia do kwadratu? Czy wręcz przeciwnie?
Hmm… myślę, że sprawa jest dość prosta. Przeciętny polski student w najlepszym razie zakończyłby edukację na collegu. Po pierwsze rynek pracy nie oczekuje, że skończysz graduate school, po drugie studia są zdecydowanie droższe, po trzecie do dobrych uczelni nie jest się wcale tak łatwo dostać, a dyplom z kiepskiej niewiele (a czasami wręcz nic) znaczy.
Czysta ekonomia 🙂
A dobry student… na przeciętnej uczelni myślę, że bez problemu :); natomiast co do tych lepszych, to najpierw musieliby go przyjąć, a potem jest naprawdę ostra konkurencja, nawet jeżeli intelektualnie byłby w stanie sprostać, to na pewnym poziomie język – nawet jak się go zna – jest barierą. Choć wszyscy znamy przypadki osób, które sobie naprawdę świetnie radzą nawet na absolutnie topowych uczelniach.
hhmmm, czuję się olany . kto to jest trendsetter ponawiam pytanie
a to przepraszam 🙂 trendsetter to słowo zaimportowane to naszej ojczystej mowy z angielskiego oznaczające kogoś kto wytycza trendy, najczęściej w modzie, choć możemy spróbować w innych obszarach.
Samo słowo nasunęło mi się jak kiedyś na onecie pojawił się jakiś kretyński artykuł pt. „Czy Joanna Horodyńska jest trendsetterką”. Można się w sumie zastanowić czy Paweł Zagumny nie jest też takim trendsetterem 😉
no jestem kontent. dziekowa