W poprzedni weekend wybraliśmy się do stanu Rhode Island odwiedzić Karinę i Maćka. Karina chodziła z Dominiką do podstawówki, były przyjaciółkami i … z różnych powodów ostatni raz rozmawiały ze sobą jakieś 10 lat temu. I dosłownie trzy tygodnie temu zgadały się przez nasza-klasa.pl i z miejsca zostaliśmy zaproszeni do nich do Providence. Oczywiście było bardzo fajnie, śliczne wybrzeże etc. (polecamy galerię).
Najlepiej zapamiętamy jednak usługi GreyHound (odpowiedni naszego PKSa), za które zapłaciliśmy $230. Zaczęło się śmiesznie, bo o godz. 9:00.00 odjechaliśmy (cofając się jakieś dwa metry), a o godz. 9:00.03 jakiś pan wyskoczył z bramki i chciał chyba z nami jechać. Nasz kierowca pozostał jednak nieugięty i przejechał następne 50 m. do wyjazu z dworca. Tam nikt go nie chciał wpuścić i staliśmy jakieś 10 minut… W tamtą stronę jechało się dość dobrze, choć standard GreyHound znacznie odbiega od „Chińczyków”.
Ciekawiej było z powrotem. Wsiedliśmy w Providence o 19.00. Na zewnątrz zamieć śnieżna, ale wszystko było w sumie bardzo w porządku do jakiejś 21.00, kiedy autobus się popsuł. Tak „in the middle of nowhere”, a dokładanie w miasteczku New London, które kiedyś może i było ważnym portem, ale czasy jego świetności zdecydowanie minęły. Kierowca oświadczył, że będziemy czekać na autobus zastępczy 4 godziny i żeby się jak najcieplej ubrać bo nie ma ogrzewania (a było tak koło -13C). Stwierdziliśmy więc, że ruszamy w teren. Po 10 minutach udało nam się znaleźć jeden jedyny otwarty bar, taki „dla lokalnych notabli”. Niestety nie mieli tam pożądanych napojów gorących typu kawa/herbata. Ale za to była „Stolichnaya”, która – co stwierdziliśmy empirycznie – miała właściwości rozgrzewające. Przez trzy godziny oglądaliśmy więc NBA, wchodziliśmy w bliższe interakcje z miejscowymi, i w ogóle było sympatycznie.
Drugi autobus przyjechał koło północy, do NYC dotaraliśmy koło 3 nad ranem. Niestety nasz autobus z NYC do DC odjechał o 1.30, a z rozkładu wynikało że następny jest o 6.00… Już zaczęliśmy że myśleć o obudzeniu Bużana (na dworcu nie było jakoś szczególnie fajnie), kiedy jakiś sympatyczny Afroamerykanin powiedział nam, że o 3.45 jest autobus do DC. W autobusie tuż koło nas usiadła starsza pani, która chyba miała szereg natręctw. To czesała swoją peruczkę, to szukała szalika, to jadła orzeszki, to nakładała sobie kremik, to piła fantę, to szukała czegoś w jednej torbie, to w drugiej. W zasadzie robiła wszystko poza najbardziej oczywistą czynnością jaką się zwykle robi o 4-5 nad ranem. O 8.00 byliśmy w DC, a dokładnie jakieś 5 mil przed dworcem. Niestety okazało się, że dojazd do DC o tej godzinie przebija nawet dojazd remontowaną Puławską. Ostatnie 5 mil jechaliśmy jakieś 90 min… W domu byliśmy o 10. Powrót do normalności nastąpił dopiero następnego dnia.
Kurcze, fajnie przynajmniej w każdej knajpie na zadupiu można obejrzeć NBA i to jeszcze popijając wódeczkę. A u nas to tylko wódeczkę można:(
Maniutek 🙂 ja zauważyłam, że na Ciebie zdecydowanie lepiej wpływa połączenie wódeczki i FTV 🙂
no tak zbliza sie weekend i temat wodeczki wchodzi na forum 🙂
o proszę, niepijący się odezwał 🙂
a my zakonczylismy swietowanie urodzin 🙂
O proszę i abstynentka się odezwała!:D
przyganiał kocioł garnkowi! kogo jak kogo, ale ciebie marcinku, to jak żyję pijącego nie widziałam….. no, może tylko w sobotę 🙂 buziak