Los Angeles nie jest jakimś miejscem szczegónie fajnym. Aglomeracja jest ogromna, wszędzie makabryczne ilości samochodów, korki tworzące się nawet na autostradzie za której doliczyliśmy się 11 pasów, do tego jeszcze smog i tak naprawdę brak jakiś ciekawszy miejsc do zobaczenia. Zupełnie inaczej wygląda natomiast sprawa okolic – zarówno nad LA jak i pod LA jest całkiem fajnie.
Z SF do LA jedzie się legendarną Highway 1, drogą w większości położona jest dosłownie nad skalisto-klifowym brzegiem oceanu. My dojechaliśmy z Yosemite do Monterey. Monterey – sympatyczne małe miasteczko z malowniczym położeniem, niestety bez dobrego dojścia do oceanu, ale za to chyba mało oblegane przez turystów. Pola golfowe, małe knajpki, domki i domeczki – ludzie się tam urządzili naprawdę wygodnie i powadzą życie poczciwe i beztroskie. Po drodze hgwy 1 zatrzymaliśmy się w kilku miejscowościach i przy punktach widokowych. Niestety nie udało nam się zwiedzić Hearst Castle, słynnego zamku ze 120 czy 140 pokojami.
Im bliżej LA tym coraz bardziej znane miejscowości i atmosfera coraz większego luksusu, bogactwa, coraz większe mariny, no i coraz więcej turystów… Santa Barbara, Ventura, Malibu i na koniec Santa Monica, czyli w zasadzie już przedmieścia LA. W Malibu pas domków położonych bezpośrednio na plaży, położonych na tyle gęsto że plażę można nazwać w zasadzie prywatną. Na szczęście było też jeden punkt z dostępem publicznym. Santa Monica – to już typowe kurortowe miasteczko z najstarszym molo, z promenadką wypłenioną sklepami i infrastrukturą turystyczną, oczywiście z fishermans wharf :). Niesamowita plaża z budkami jak z Bay Watch.
W samym LA głównie jeżdziliśmy samochodem, wieczorem przejechaliśmy się Mulholland Dr zobaczyć widok na oświetlone nocą miasto. Oczywiście wszędzie zakazy zatrzymywania, więc jak już znaleźliśmy miejsce i się zatrzymaliśmy to zaraz przyjechał radiowóz… Już myśleliśmy że będzie płacony mandat, ale się okazało że to tylko lokalna ochrona, która wyprasza wszystkich intruzów takich jak my (zresztą razem z nami był jeszcze inny samochód z turystami). Następnego dnia pojechaliśmy do Hollywood, spacerek po Hollywood Boulvard (naprawdę nic szczególnego), poszukiwania gwiazd największych gwiazd. Później jeszcze przejechaliśmy się po Beverly Hills. To robi wrażenie – idylliczna enklawa absolutnego luksusu: domy, samochody, palmy – wszystko tworzące obraz idealny. Na ulicach jednak pusto, kilka osób na joggingu i to w zasadzie tyle, osoby z biedniejszych (czyt. wszystkich innych dzielnic) chyba się tam nawet nie zapuszczają, a jak już im się zdarzy to lokalna ochrona jest na miejscu :). Cen nieruchomości nawet chyba nie ma co sprawdzać. Na zakończenie LA chcieliśmy jeszcze przejechać Rodeo Drive… Niestety w napierw GPS wyprowadził nas na Rodeo Road, gdzie raczej gwiazdy się nie zapuszczają… Natomiast Rodeo Drive to miejsce stworzone do zakupów, zapewne na tyle drogich żeby ilość potencjalnych kupujących nie była zbyt duża i żeby proces kupowania upływał miło i przyjemnie… Dalej pojechaliśmy na południe. Pod LA kolejno jest Long Beach, Huntington i Newport. Każde z tych miejsc zostało pomyślone pod kątem bogatych ludzi, tak żeby im się żyło spokojnie i wygodnie, i zeby mogli bez większych problemów oddać się spokojnej konsumpcji. Piękne szerokie piaszczyste plaże, zwłasza w Huntington gdzie się zatrzymaliśmy i było kąpane w Pacyfiku (w zasadzie powinniśmy tu zastosować liczbę pojedynczą 🙂 Ciekawą sprawą była plaża dla psów, która mogłaby spokojnie stanowić konkurencję dla kadru z załatwiającymi się psami z „Dnia Świra”.
Mnie ciekawi czy zrobiliście na plaży słynny gest Baywatch:)?