Prosta historia. Zadzwonił Bużan, że wyjeżdża na misję do Somalii (choć tak naprawdę głównie będzie siedział w Kenii). Będzie tam uczestniczył w budowaniu demokracji i instytucji społeczeństwa obywatelskiego :), a przy okazji kompletował kolejne ciekawe doświadczenia i fajne historie. W piątek „Farewell Party”, w sobotę „Farewell Brunch”. Przy okazji okazało się, że w NYC jest Philip ze Szwajcarii, z którym się nie widziałem jakieś 3 lata.
Podróż do NYC dużo bardziej ucywilizowana. Z DC2NY jedzie się wprawdzie już nie za $30 (tak jak 5 lat temu z Chińczykami) a za $60 (roundtrip), co i tak w porównaniu do pociągu (od $40 do $200 w jedną stronę) jest dobrą ceną. Nie trzeba drukować biletów, właściwie to nawet nie trzeba pokazywać w komórce etc. Sympatyczny Czech w swoim GIII ma listę pasażerów i po prostu odhacza. Do NYC jedziemy 4,5 godziny. Z WIFI nawet szybciej.
NYC jakoś szczególnie się nie zmieniło. Ogromna dziura po WTC nadal jest ogromną dziurą, obskurne metro nadal jest obskurne, w Chinatown nadal nie mówią po angielsku, na ulicach nadal jest niesamowity tłum ludzi, pod Apple Store nadal jest gigantyczna kolejka, w Central Parku nadal można spotkać tłumy różniastych sportowców. Jedno się zmieniło – Empire State Building nie jest już najwyższym budynkiem w mieście.
Weekend spędziłem w mieszkaniu koleżanki Marcina z UN na Williamsburgu – bardzo fajna okolica, trochę alternatywno-artystyczna. Piątek był fiestą klubową. W NYC możliwości zabawy jest naprawdę sporo. Zaczęliśmy w Lounge w Hotelu Library z ogrodem na dachu, później pojechaliśmy na kolację na Soho, potem jeden klub, drugi klub. 5 AM. W sobotę mały cruising stateczkiem, 3 godzinny spacer po Upper Manhattan&Central Park, brunch w Smith na rogu 51St i 2Av – bardzo fajnie, potem kolacja na Soho z 12-osobową grupą szwajcarskich prawników (Philip i jego znajomi), koncert na West Broadway, Canal Club. 4 AM. W niedzielę śniadanie na plee food market na Willamsburgu, trochę chodzenia po mieście.
Poznałem mnóstwo ludzi (abstrahując od 12-osobowej grupy szwajcarskich prawników) – kolegów Marcina z Columbii i UN i różnych agencji. Ci z UN mimo, że mają zupełnie różny background, to trochę schematyczni – głównie gadają o pracy. Natomiast przyjaciele z uczelni – niezwykły mix niezwykłych ludzi z różnych okolic świata (najbliższa grupa to bracia z Iranu, Bułgarka, Syryjka, Gruzin, Kenijczyk, Niemiec, Ukrainiec i Rosjanka). No i wszyscy zakochani w NYC. W mieście, które nigdy nie śpi, uwodzi stylem życia, a niektórych uzależnia.
fajny wpis. zazdrość czuję, zazdrość …. fajnie! Pozdro!
To niezły miałeś weekend 🙂
Ostatnie zdanie wyszło Ci bardzo filozoficznie:)
No takie miało być. Moim zdaniem absolutnie oddaje klimat miasta. Jednym z poznanych ludzi był Szwajcar, który robi Ph.D. na Harvard Law School – ale nie mieszka w Bostonie, tylko w NYC. Dlaczego? Odpowiedział, że w Bostonie jest nudno i nic się nie dzieje… Tak więc do HLS jeździ od czasu do czasu… Trudno powiedzieć jaki to ma wpływ na jego doktorat. Raczej zły. Trochę go tłumaczy, że ma stypendium Szwajcarskiej Fundacji Nauki, które pozwala mu na dobry melanż w NYC 🙂
No co sie czepiasz czlowieka? Jak przystalo na prawnika, melanzownik i bumelant 😉
A ja zazdroszczę nie imprezowania, ale samego włóczenia się… szlajanie się po Manhattanie jest czystą przyjemnością:D nawet samemu i nawet bez celu;)