O studiach w USA

Jeżeli ktoś ma jakieś wątpliwości, gdzie są najlepsze uniwersytety, to mogę zdecydowanie potwierdzić – są w USA i biją nasze w zasadzie we wszystkich aspektach. Jakie są tego przyczyny? Przede wszystkim najlepsze uniwersytety są prywatne i do tego bardzo drogie. Cztery lata w dobrym collegu (czyli coś jak nasze studia licencjackie, tylko że o profilu ogólnym) to jakieś $160.000 samego czesnego, do tego graduate school (studia magsiterskie: prawo $120.000, mba $80.000). Stypendia socjalne są, ale bardzo ograniczone – pomoc finansowa to przede wszystkim pożyczki studenckie, które potem trzeba spłacać. Ale absolwent dobrej graduate school może być w zasadzie pewien, że znajdzie dobrze płatną pracę i będzie mógł pożyczkę spłacić. Tak więc system działa – banki chcą pożyczać, bo ryzyko że absolwent Harvard Business School nie będzie w stanie spłacić kredytu jest nieduże, a studenci mają motywację do ostrej nauki – bo całkiem sporo za to wszystko płacą.

Od strony organizacyjnej wygląda to naprawdę rewelacyjnie. Warunki do studiowania na mojej uczelni (Georgetown Univeristy Law Center, czyli graduate school GU) są bardzo dobre. Dwie biblioteki z jednym z większych księgozbiorów prawniczych w USA, własne biurko z możliwością trzymania swoich książek, pełny dostęp do kilkuset baz danych, salki do nauki zbiorowej, czytelnia, w czasie sesji czynne 24 h., Centrum Sportowe (naprawdę duża siłownia, salki aerobicowe, basen, korty do racqetballa, pełnowymiarowe boisko do kosza) – dostępne bez żadnych ograniczeń i w ogóle nie udostępniane na zewnątrz); akademik połączony z innymi budynkami; tylko Caffeteria jest taka sobie… – niby jest tam normalne jedzenie, ale jakoś już go mam dość :).  Każdy dzień jest wypełniony różnymi wydarzeniami: pojedyncze wykłady znanyc osobistości, seminaria, konferencje, spotkania z pracodawcami, konkursy, eventy robione przez stowarzyszenia i koła naukowe, eventy sportowe – dosłownie od 10 do 18 cały czas coś się dzieje. I w większości są to rzeczy, w których przyjemnie jest wziąć udział.

Zajęcia – system trochę przypomina SGH, pewne zajęcia są obowiązkowe, ale zdecydowaną większość programu studiów można sobie ułożyć samemu. Studenci nie kierują się jedynym słusznym kryterium „łatwość zaliczenia”, ale aspektami merytorycznymi. Profesorowie z którymi miałem kontakt – rewelacyjni zarówno od strony intelektualnej jak i życiowej. Większość prowadzi jeden przedmiot w semestrze, są zawsze perfekcyjnie przygotowani do zajęć, nie zdarzyło się żeby się spóźnili albo odwołali zajęcia. Na zajęciach w zasadzie zawsze komplet – nawet nie trzeba sprawdzać listy (no ale ta świadomość że się za to zapłaciło…), choć zdarzają się też takie kursy gdzie profesor mówi wprost, że warunkiem zaliczenia jest 100% frekwencja – reguły gry są jasne. Niektórzy wymagający – na zajęcia z normatywnej teorii prawa przed każdymi zajęcami trzeba było przesłać 4-5 stronicowy tzw. 'reaction paper’ z zakresu materiału zadanego do przeczytania. Profesorowie co do zasady pracują tylko na jednej uczelni i zarabiają rocznie około $100.000, co na warunki amerykańskie nie jest jakąś szokującą kwotą. W ramach umowy o pracę mają obowiązek poza prowadzeniem jednych zajęć semestralnie napisać artykuł lub książkę z podaniem afiliacji na Georgetown. No i są naprawdę dostępni – prof. Volokh od Law&Economics po prostu pracuje w gabinecie na uczelni i jest dostępny codziennie. 

Jeżeli chodzi o studentów to ich poziom naukowy trochę mnie rozczarował, ale w końcu Georgetown Law dla większości był uniwersytetem drugiego wyboru. Konkurencja między studentami – bardzo ostra (efekty oceniania według krzywej), coś takiego jak ściąganie w ogóle nieistnieje, jeden chłopak na law&economics prosił publicznie o notatki…, z zasłyszanych historii: przed sesją w niektórych książkach brakuje najważniejszych stron wyrwanych przez studentów, którzy chcą wyciąć konkurencję. Wszyscy korzystają z laptopów (w większości MacBooków 😉 – absolutnie obowiązkowym element wizerunku lokalnych trendsetterów). Część owszem potrafi robić szybko notatki i to z tabelkami, wykresami i grafami (polecam one note), ale większość ostro trenuje podzielność uwagi: chat na gmailu, poczta, licytacja na ebayu, scrabble on-line (absolutny hit), jeden facio z Law&Economics to nawet regularnie przez cały semestr napinał w Warcrafta.      

Główny wniosek, to że bardzo fajnie to wszystko tu wymyślili. Najważniejsze to chyba to, że studia są w pełni zintegrowane z rynkiem pracy. System jest tak skonstruowany, że profesorowie się przykładają do swojej pracy, a studenci do nauki. No i przynosi to określone rezultaty.  

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 10 komentarzy

Hej, hej, tu NBA

W ostatnią sobotę byliśmy na meczu NBA, Washington Wizard vs. Boston Celtics. Wszystko to jest naprawdę nieźle wymyślone. Hala Verizon Center (Wizards, Capitals, Mystics, Georgetown i masa innych eventów) znajduje się w samym centrum DC, dosłownie przy stacji metra. Zaraz za wejściem jest sklep z klubowymi gadżetami (tradycyjnie można kupić w zasadzie wszystko, włącznie z meczówkami dla niemowlaków), a dalej szeroki wybór junkfoodów. My się skusiliśmy na Nachos Grande, których niezwykłość została uwieczniona na zdjęciu :).

Sama sala jest ogromna – 20.000 miejsc i do prawie pionowa. Nasze miejsca były dość wysoko – no ale to niestety wynika z prostego faktu, że te niżej są naprawdę drogie ($400 – $1000), a za nasze zapłaciliśmy łącznie $125… Ale w sumie wszystko widać, a w razie czego jest jeszcze telebim. Oprawa meczu jest w porządku (muzyczka, łapanie kamerą, cheerleaders, rozdawanie koszulek), choć jakby tam przyjechał nasz „sektor tańcząco-śpiewający”, to lokalni niewiedzieliby o co chodzi :). No i oczywiście wszyscy skandują 'defence, defence’. No i może jeszcze buczenie w czasie rzutów osobistych Celtów – na telebimie pojawia się duży napis 'BUUU’ i to naprawdę działa 

Sam mecz nie był jakiś rewelacyjny, bo obydwie drużyny grają raczej mocno w obronie, a Wizards do tego bez swojego najlepszego zawodnika. Wynik był jednak dość sensacyjny – Celtics przegrało, choć w połowie 4. kwarty prowadziło 10 pkt… Kevin Garnett zagrał tak jak zwykle: 24 pkt. 10 zbiórek, ale w sumie nie pokazał czegoś niesamowitego. Generalnie jest to jednak niesamowite przeżycie. Bez dwóch zdań.  

Tak w ogóle, to któraś z naszych telewizji zaczęłaby wreszcie transmitować mecze… My oglądamy zwykle dwa razy w tygodniu na TNT i ESPN. Najczęściej można obejrzeć mecze Phoenix, Dallas, Los Angeles Lakers, San Antonio, Houston, Chicago i Detroit. Najfajnieszy basket gra chyba Phoenix, a rozgrywanie w wykonaniu Steve’a Nasha jest po prostu niesamowite. Fajnie grają też Portland. Ale mistrzem pewnie znowu zostanie San Antonio 🙂 No i pojawia się smutna refleksja – jak mieliśmy po 13-15 lat to goście tacy jak Shaq, Mourning czy Hill zaczynali grać. A dzisiaj mówi się o nich dziadki, staruszkowie… nawet Garnett czy Kidd powoli stają się weterenami.   

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 7 komentarzy

Zima w DC :)

pogoda.jpg

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 7 komentarzy

Niesamowity Sylwester w DC

Przed Świętami zastanawialiśmy się nad koncepcją „Sylwester w NYC”. Ale nie bardzo było jak, sporo osób nam odradzało milionową imprezę na Times Square, więc zostaliśmy w DC. Zaczęło się od tego, że o godz. 18 obchodziliśmy Sylwestra „Warszawskiego” – fajerwerki przez webcam, telekonferencje, telefony, esemesy, życzenia… Zjedliśmy kolacyjkę, zrobiła się godzina 23.00 i pojechaliśmy z szampanem, Maćkiem i Klaudią pod Washington Monument (czyli nasz obelisk). Kolejność nieprzypadkowa – Maciek i Klaudia dostali od nas szampana, jednak go nie wzięli, ze względu na „obowiązujące przepisy prawa” i „potencjalną możliwość konfliktu ze stróżami prawa, może nie postaci aresztu ale co najmniej grzywny”… 

W Centrum było tak trochę pustawo, żadnej publicznej imprezy. Pod naszym obelskiem zgromadziło się jakieś 100 osób. O godzinie 24.00 zaczęli krzyczeć hurra, otwierać szampany, składać sobie życzenia… i w zasadzie to była jedyna oznaka początku roku 2008. Żadnych fajerwerków w promieniu osiągalnym wzrokiem (a noc była bezchmurna), jedynie kłęby szarego dymu wydobywające się spod 'obela’. Więc wróciliśmy do domu, upajając się niesamowitością sylwestrowych doznań.

Następnego dnia mogliśmy się tylko śmiać, czytają na gazeta.pl, że sześć godzin po Warszawie, fajerwerki rozbłysnęły nad Nowy Jorkiem i Waszyngtonem… 'Lokalni’ mówią, że brak fajerwerków jest kolejnym etapem wojny z terroryzmem, realizowanej jednak przede wszystkim kosztem normalnych ludzi, a zwłaszcza naiwnych tursytów którzy liczyli, że w tym 'centrum świata’ coś musi się dziać.

I z ostatniej chwili. Namierzyliśmy polski sklep w Baltimore, czyli jakieś 45 min. kolejką od nas 🙂 Tak więc planujemy się wybrać z plecakami i zrobić pożądne zapasy na 2. połowę zimy 🙂

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 2 komentarze

Xmas

Jak już mówiliśmy na Święta pojechaliśmy do Princeton, do Izy i Maćka. Na początek malutka dygresja o Princeton – jest to malutkie miasteczko uniwersyteckie (ok. 10.000 mieszkańców), które ze względu na dogodne położenie względem NYC stało się ukochanym miejscem wielu notabli :). Absolutna enklawa, sielankowa atmosfera, miejsce zupełnie inne niż reszta Stanów. Do miasteczka można dojechać specjalnym pociągiem (Dinky), za utrzymanie którego Uniwersytet płaci rocznie jakieś $4 mln…, no ale w sumie mają z czego – endownment, czyli tylko środki pienieżne to jakieś $15 mld. Sam Uniwersytet wygląda naprawdę bajkowo…, wszystkie budynki, nawet te budowane ostatnio,  wyglądają jakby miały dobre 200 lat. JK Rowling i scenarzyści HP mogliby tu czerpać inspirację.

Święta były bardzo polskie. Spora w tym zasługa polskiego sklepu w Trenton, gdzie można kupić zdecydowaną większość składników do wigilijnych dań, ale jeszcze większa naszej czwórki. Nie było na skróty 🙂 – choinka była ubrana jak trzeba; sami przygotowaliśmy cztery rodzaje pierogów, kapustę z grzybami, rybę po grecku, kilka rodzajów śledzi, kompot z suszu, karpia, chyba tylko makowiec był gotowy. Lepienie pierogów jest bardzo symaptyczne, ale jeżeli w grę wchodzi jakieś 300 szt., to robi się to dosyć męczące… Jak do stołu zasiedliśmy w Wigilię o 20.30 i  – z drobnymi przerwami na spanie i 3 godzinny spacer – wieczerzaliśmy do 26 godz. 12.00. Oczywiście były fajne prezenty. W między czasie obejrzeliśmy też kolejne odcinki naszego emigracyjnego hitu – Ekipy, Wajdowskego „pewniaka” do Oskarów (można mieć do filmu pewne zastrzeżenia, ale polecamy, każdy powinien obejrzeć Katyń – w końcu to kawał polskiej historii, nie wszystkim zapewne dobrze znanej).

W drugi dzień świąt (tutaj jest to całkowicie normalny dzień) wróciliśmy do domu, zahaczając po drodze o Philly. Nasz autobus najpierw się spóźnił jakieś 90 min., a potem jechaliśmy w korku. Nie to żeby był jakieś wypadek czy coś. Po prostu było mokro i wszyscy jechali wolno, tzw. ławą blokującą wszystkie pasy. Nasz magiczny kierowca (autobusem robi garaż tyłem z margniesami 50 cm. na raz) wszystkich wyprzedzał prawym pasem, ale i tak łącznie podróż zajęła nam jakieś 8 godzin.  Relacja z „niesamowitego Sylwestra w DC” już się pisze.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Możliwość komentowania Xmas została wyłączona

Merry Christmas*

Wszystkich naszym czytelnikom, ich dzieciom, rodzinom, przyjaciołom, znajomym, miłośnikom UFO, amerykanofilom i osobom o poglądach skrajnie przeciwnych, wszystkim którzy trafili do nas zupełnie przypadkiem i nie wiedzą za bardzo kim jesteśmy, jak również wszystkim naszym znajomym którzy tu nie zaglądają, życzymy – tak po amerykańsku –

Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku

My jutro rano wyjeżdzamy z tzw. „Chińczykami” do Philadelphii (i nowu obejrzymy na DVD jakiś film, który oficjalną premierę będzie miał w styczniu :), dalej pojedziemy kolejką do Trenton, a jeszcze dalej odbiorą nas Maciek z Izą i razem pojdziemy do Princeton. Święta na emigracji to zupełnie nowe doświadczenie, ale na razie się zapowiada nieźle. W Trenton są polskie sklepy, wszystkiego może w nich się kupić nie da (ostatnio mi się śnił dobry żuruś 🙂 – towar absolutnie nieosiągalny), ale jakoś uda nam się zrobić „prawdziwą Wigilię z elementami telekonferencyjnymi”**. Do DC wracamy 26. i przedstawimy pełną relację. Sylwestra spędzamy w DC, dokładnej koncepcji jeszcze nie ma. Ale z tego co słyszeliśmy, to pod tym względem nie odbiegamy od większości ;). Jak ktoś ma ochotę, to proponujemy spontaniczny wypad do DC. Tylko proszę wcześniej dzwonić – żebyśmy byli w domu.  

*tak naprawdę 'po amerykansku’ to byłoby – z zachowaniem pełnej poprawności politycznej – happy holidays 🙂 ; jednym z absolutnych 'hitów’ są papiery do pakowania prezentów wolne od wszelkiej ideologii, albo podkreślające różne elementy religijno-kulturalne.

**w związku z pojawiającymi się wątpliwościami – nasz numer 22 389 **** jest normalnym numerem warszawskim, nie dzwoni się na Arubę czy jakieś Wyspy Zawietrzne ;), nie jest to też żadna zorganizowana akcja.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 3 komentarze

Rzeczy, które się nam tu nie podobają (vol. 2)

6. Moda

Jest po prostu fatalna. Kwintesencją tego są faceci w rurkach. I nie chodzi tu old-schoolowych punków, ale trendy-fancy japiszonów i klubowiczów, którzy wbijają swoje anorketyczne szkielety w spodnie size 0. Nawet znany czytelnikom Konrad R. ( w tym miejscu wielkie pozdro dla Konrada) mógłby w niektórych kręgach uchodzić za grubasa.

A poza tym, to większość ludzi ubiera się na zasadzie całkowitego lub częściowego przynajmniej przypadku. Tak zwane bez-na-dziej-ne przypadki, aczkolwiek niesamowicie często spotykane to: garniak, elegancki płaszcz od Burbery’ego i do tego Nike Shox z obowiązkowymi białymi skarpingami. W damskim wydaniu najczęsciej pojawia się garsonka plus biały adidas 🙂 – niemniej jednak nie tylko nam się to nie podoba, ostatnio był na ten temat artykuł w Washington Post.

7. Kultura dnia codziennego

A w zasadzie jej brak. Nasz ulubiony przykład: w metrze dziki tłum, nie ma gdzie palca wepchnąć, a taka miła pani siedzi sobie na dwóch miejscach…. i nawet nie próbuje udawać, że jej tu nie ma!!!!! Dobra jest też moda na pokazywanie podeszw – czyli buty na siedzeniach. Na szczęście nie ma tu problemu psich kup na chodnikach 🙂 Dość często można się też spotkać z niesamowicie rozwrzeszczanymi jednostkami – nie wiadomo po co, nie wiadomo co … idzie taki i krzyczy! (możnaby zadać pytanie „komu pytam, komu”). Raz mieliśmy dziwną systuację, oczywiście wierzymy, że wszędzie to się dzieje, ale o dziwo 🙂 nas to spotyka akurat w ameryce: jedziemy metrem, które nagle zatrzymuje się w środku tunelu. Z głośników informacja, że jest przed nami inny pociąg. Trwa to trochę dłuższą chwilę i nagle jakiś facet zaczyna dosłownie pół-płaczem pół-krzykiem w kółko powtarzać „zabierzcie mnie stąd! zabierzcie mnie stąd, nie chcę tu umierać!”.

8. Z chęcią dodam jeszcze swój jeden żal – pranie.

Nikt mi nie jest w stanie odpowiedzieć na dość prozaiczne pytanie: który przycisk na pralce (są tylko 4) oznacza, jaką temperaturę. Jak już nawet to coś liczą w farenhaitach, choć i tak na nic konstruktywnego się to nie przekłada. Najlepsze jest jedank to, że na ubranich podają często nasze kochane celsjusze, tylko kto z tego korzysta i w jaki sposób??? 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Jeden komentarz

Princeton na spontonie

W zeszłym tygodniu zadzwonił do nas Michael aka Michał  i zaproponował, żeby tak spontanicznie pożyczyć brykę i uderzyć do Princeton, gdzie znani większości czytelników Maciek i Iza, wraz z nieznanymi większości czytelników Bartkiem aka Bartem oraz Elisabeth wyprawiali imprezę świąteczną. Po spontanicznej czwartkowej decyzji nastała chwila piątkowej refleksji związanej z „możliwością wystąpienia gwałtownych burz śnieżnych”, a zwłaszcza obawami czy Michał zdąży z powrotem do DC na występ swojego chóru… Ostateczna decyzja podjęta w sobotę jakieś trzy godziny przed godziną „0”.

Pożyczenie samochodu jest w US rzeczą banalną. W zasadzie to trzeba mieć kartę kredytową, szybka rezerwacja przez Internet, odbiór z lotniska. 60$ za 24 godziny z ubezpieczeniem włącznie + 45$ za bak. Kultura kierowców amerykańskich jest kompletnie nijaka. Ewidentnie brakuje tu jeżdzących „po warszawsku”, wypadków to nie ma chyba tylko dlatego że w zasadzie większość dróg to autostrady. Ogólnie to nawet te drogi które autostradami nie są, zazwyczaj przewyższają standardem nasze autostrady (w tym momencie składamy gratulacje rządowi, obecnemu i poprzedniemu za 25-km odcinek autostrady Gdańsk – Toruń i wyrażamy nadzieję że autostrada Poznań – Warszawa jednak gdzieś się spotka 🙂 ). Co ciekawe kierowcy jeżdzą wszystkimi pasami z różnymi prędkościami; zdarzają się sytuację kiedy towarzystwo ławą na 4 pasach jedzie z tą samą prędkością. Niemcy by tego z pewnością nie przeżyli. Oznakowanie…jest koszmarne. Michał który jeżdził tą drogą x razy, w pewnym momencie się zgubił. Naszym zdaniem to jednak efekt wpływowego lobby producentów GPS.

W Princeton było śmiesznie. Sytuacja losowa spowodowała, że z Maćkiem i Izą mogliśmy się spotkać dopiero późnym wieczorem. Barta był w NYC na operze, a Elisabeth (współlokatorka Barta) nas jeszcze nie znała. Ale poznała i było fajnie. U Maćka i Izy – tradycyjne dyskusje o wszystkim do późnych godzin nocnych przy kieliszku dobrego Porto i jeszcze lepszego Sherry :). Ze śniadania planowanego na 8.30 oczywiście nic nie wyszło, ale i tak stanowiliśmy rdzeń zespołu przygotowującego imprezę, świetnie się przy tym bawiąc (ubieranie choinki, varene vino) i słuchając polskich kolend (co było naprawdę miłe). O samej imprezie niestety za dużo nie powiemy, bo zanim przyszli goście, to my już pojechaliśmy do DC (burze śnieżne, chór, etc. :).  No i jeszcze jedna ważna korzyść związana z wyjazdem: Prince Polo i żurek, które Dominika kupiła w polskim sklepie.

Do Princeton wracamy już w poniedziałek, spędzić Święta w małym składzie emigrantów 🙂 z Izą i Maćkiem. Ale na razie musimy jeszcze uskutecznić świąteczny szoping.  

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 8 komentarzy

The Mist

Zapowiadało się całkiem nieźle, a wyszło jak zawsze. From director Frank Darabont…. based on Stephen King’s the Mist… 
Uwaga nadciąga mgła… Niestety film wpisuje się na listę absolutnych nieporozumień tuż obok „Trzynastu duchów” i „Trzynastego wojownika”. Choć jestem w stanie sobie wyobrazić, że historia przedstawiona przez Kinga może naprawdę trzymać w napięciu, to w filmie nie udało się tego przekazać. Tajemnicze potwory nie były straszne, walka z nimi momentami przypominała „Od zmierzchu do świtu”, komplikacja psychologiczna bohaterów może i była ciekawa, ale w kulminacyjnych momentach wypadała fatalnie. Trochę się nabijają z fanatyzmu religijnego – co nawet wypada śmiesznie. Fabuła jest radośnie nieskomplikowana. Życie mieszkańców małego miasteczka w stanie Oregon zostaje zakłócone przez straszną burzę, po której nadciąga MGſA. Głównych bohaterów dopada w sklepie. I to mniej więcej, a raczej więcej wszystko 🙂  

Ponieważ nikomu nie życzymy obejrzenia „Mgły”, to zdradzamy zakończenie :), które jest inne niż w książce i do tego dość absurdalne. Główni bohaterowie uciekają ze sklepu, w którym przebywają przez większość filmu. Przedzierają się przez mgłę… Niestety niespodziewanie (!) w samochodzie kończy się paliwo. W tym momencie Dominika mówi „a teraz się wszyscy powinni zastrzelić” i oczywiście łapie umiarkowaną śmiechawę. Perspektywa pożarcia przez krwiożercze potwory, powoduje że najgłówniejszy z bohaterów FAKTYCZNIE ZABYJA WSZYSTKICH NA ŚMIERĆ: syna, blondie, starszą panią i starszego pana. Niestety dla niego kuli zabrakło. Minutę po 'egzekucji’ mgła zaczyna ustępować, pojawiają się amerykańscy boys, czołgi. W tle słychać muzykę która przypomina moment śmierci Hektora w filmie Troja. Główny bohater pada na kolana i wyje. Pojawiają się napisy końcowe.

Premiera w Polsce – już 22 lutego.   

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 10 komentarzy

Świąteczne imprezy

Okres przedświąteczny to znakomity moment na organizowanie imprez. W miniony weekend zaliczyliśmy trzy, w następną sobotę szykuje się kolejna, później jeszcze w poniedziałek… Przygotowania do świąt idą pełną parą, miliony dolarów zasilają amerykańską, a właściwie to bardziej chińską, gospodarkę. 

Odsłona I

Ostatni weekend zaczął się o rotaractorskiej imprezy 'potluck’, czyli każdy przynosi coś do jedzenia/picia no i w ten sposób jest impreza. Pojechaliśmy aż za Bethesdę – 30 minut metrem. Wszędzie bloki naprawdę wielkie, inwestycje przy których nawet JWC odpada. W ogóle podobnie jak u nas, tylko droga jakby większa – ośmiopasmowa. Sama impreza… śmiesznie i  raczej nudno: początek 16.30, ekscentryczna pani z królikiem na smyczy, rozmowy o różnicach kulturowych, o 20.00 wszyscy nagle wychodzą. My zostajemy z gospodarzem oraz ciekawą parką: Margaret – republikanka z Ohio, typ: pracowniczka korporacji i Vravn z Kaszmiru z paszportem kanadyjskim o urodzie hinduskiego efeba, typ: intelektualista. Z nowymi znajomymi idziemy do typowo amerykańskiej knajpki, gdzie można zjeść 1 funtowego hamburgera, frytki 4XL i 2 litrową diet coke. My jednak obstajemy przy zwykłych milk shake’ach. 3 godziny naprawdej ciekawych dyskusji.  

Odsłona II

Impreza Gluhwein u Silvii z Austrii miała się zacząć koło 20. Jest 23.00, więc chyba się trochę się spóźniliśmy. Na szczęście impreza jeszcze trwa, choć widać że powoli towarzystwo zbiera się do domu. Jest międzynarodowo: jest grupa Szwajcarów (Yves, Phillipe, Cyryl i Stephie, Franca), jest Christina z Brazylii, Ivana z Chorwacji, Shin (sędzia z Korei), Seon (również z Korei), jest jeszcze kilka osób których nie znaliśmy. Jest też „varene vino” 🙂 – może trochę inaczej przyprawione niż w Polsce, ale w porządku. Niezobowiązujące rozmowy, paranaukowe dyskusje 🙂 . Niestety większość osób w niedzielę zamierza się uczyć (tak, tak, grupa przezabawnych visitingów!) więc o 0.30 impreza się kończy. Na szczęście jest jasny punkt tego wieczoru – jumbo slice pizza!

Odsłona III

Niedzielny brunch u Suzie. Słowem wstępu, Suzie jest członkiem klubu Rotary, na którego spotkania chodzi Dominik – teraz najlepsze – we wtorki o 7 rano…… gdyby nie przepyszne jajka z bekonem, nie wiem czy jego frekwencja byłaby tak wysoka 😉 Niestety (dla nas niezmotoryzowanych) Suzi mieszka prawie pod Baltimore. Ale mamy szczęście – Anne zaoferowała że możemy jechać razem z nią, więc zrzucamy się po… 3$ (w końcu benzyna jest teraz tak 'strasznie’ droga – 0,80$/litr). Dojeżdzamy spóźnieni. Wskazówki jak dojechać były mało precyzyjne, zamiast skręcić w lewo trzeba było skręcić w prawo. Wreszcie mamy okazję poczuć klimat świąt w wydaniu amerykańskich przedmieść i śmiesznych dekoracji (niestety fotki wyszły nieostro). Suzie mieszka w niedużym domku, który przynajmniej z wewnątrz przypomina skrzyżowanie muzemu i strychu. Mąż Suzie jest wybitnym specjalistą – inżynierem, ale z wyboru pracuje jako Święty Mikołaj!!! (i nawet tak wygląda). W domu jest kilkadziesiąt różnych Świętych Mikołajów i trzy choinki (są też skarpety na prezenty dla psów 🙂 ). Jest też mnóstwo figurek, starych mebli, starych książek – okazało się że oboje namiętnie kupują różne rzeczy na aukcjach od dobrych kilkudziesięciu lat. Sam brunch przebiega w miłej atmosferze, średnia wieku przekracza 50 – ale i tak jest sympatycznie. Z młodszych są nasi znajomi Len i Kendra (ci od Thanksgiving). Poznajemy charakterystyczny napój brunchowy – wino musujące z sokiem pomarańczowym. Słuchamy opowieści z cyklu 'jak to było dawniej’, lata 40te, 50te, 60te… Historia jednego z obrazów, historia hiszpańskiej szafy za 1000$… Uderzające jest to że wszyscy ci ludzie w zasadzie mają całkowicie bezproblemowe życie, takie przy najmniej można odnieść wrażenie jak się słucha ich opowieści.  

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 3 komentarze