Dominika w biurze U.S. Citizenship and Imigration Services

Skoro zostałam wywołana do tablicy.. W sobotę 13 października o godzinie 13.00… – chyba celowo taką datę wybierają! miałam stawić się w biurze celem złożenia odcisków palców i „dokonania pomiarów biometrycznych”. Można by się długo zastanawiać dlaczego trzeba tą czynność tyle razy powtarzać: 1 raz w ambasadzie USA w Warszawie, 2 raz na lotnisku w DC, no i 3 raz w owym biurze.

Ale zacznijmy od początku. Dzień przed zaplanowaną wizytą, żeby wszystko odbyło się bez niespodzianek , sprawdziliśmy jak dokładnie dojechać do tego urzędu (miałam jechać sama, ponieważ w piśmie wyraźnie podkreślono, że nie ma tam dużo miejsc siedzących i tylko ludzie wymagający opieki mogą z kimś przyjechać). Trzeba było wyjść o 11.00 żeby na 13.00 bez problemu dojechać (ktoś to cudownie wymyślił i usytuował biuro mniej więcej 20 km od centrum Waszyngtonu). Niemniej jednak komunikacja ma całkiem dobrze zrobioną stronę internetową, gdzie można sprawdzić dokładnie ile czasu skąd dokąd i za ile się przemieszczać. Tak więc w sobotę za pięć jedenasta dla upewnienia się , w który autobus mam się przesiąść magiczny system pokazał, że na miejscu będę punkt 14.25… Taaaa, okazało się że remontują jedną z linii metra i trzeba jechać innym nadkładając 40 minut! Niemniej jednak przemieściłam się na drugi koniec miasta w niezłym tempie i o 12.30 miałam złapać autobus, który jechał bezpośrednio na miejsce. Według Dominika, z którym byłam w stałym kontakcie operacyjnym – mamy połączenia za darmo między sobą 🙂 – autobus w ciągu 27 minut miał mnie zawieźć na miejsce! Wszystko tak się cudownie układało, aż nie wierzyłam, że jednak na czas dostarczę im moje odciski!. Jakie było moje zdziwienie jak po wejściu do autobusu kierowca stwierdził, że wie gdzie jest adres, który mu pod nos podtykam, ale on tam nie jedzie!!! Brzmiało to mniej więcej tak:

Ja: Może mi pan powiedzieć, kiedy mam wysiąść

Kierowca: Tak, ale ja tam nie jadę

Ja: ?? przecież to 151 i ten autobus tam jedzie

K: Tak , ale nie tym razem

Ja: Halo?? Jak to nie tym razem??

K: Jadę, jadę, ale nie teraz. Teraz jadę tu i tu. Teraz jedzie tam autobus 171

Myślałam, że padnę – jadę , ale nie teraz!!! Najlepsze jest to, że wszystko słyszał Dominik w słuchawce, bo pewnie bym mi nie uwierzył, że autobus, który gdzieś jedzie, jednak tym razem tam nie jedzie!!

Po sprawdzeniu, o której odjeżdża 171 – za 50 minut czyli o 13.40 poddałam się i wzięłam taksówkę. Przynajmniej wiedziałam, że w końcu tam dojadę. Niemniej jednak taksówkarz nie był typem polskiego taksówkarza i odległość kilku kilometrów pokonywał dobre 25 minut w zaskakującym tempie ok. 25 mil na godzinę, stojąc jak łoś na każdych światłach, których trochę było.

No nic, dojechałam, płacąc 25 razy więcej niż za bilet autobusowy, trudno, w końcu byłam u celu wyprawy.

W środku były może dwie osoby, więc pewnie przyjeżdżając 5 godzin później nikt by tego faktu nie odnotował, no ale nic, ja byłam na czas! Przy wejściu wręczono mi kwestionariusz pytając czy mam telefon komórkowy. Odpowiedziałam, że tak, mam telefon ale już go wyłączam, na co pani odparła żebym zaniosła go do swojego samochodu!!!!!! W Polsce zapytałabym wprost czy ma na myśli autobus 151, którym tu przyjechałam, czy może taksówkę. No ale nic, odpowiedziałam grzecznie, że nie posiadam takowego, na co ona wielkim czerwonym pisakiem na moim kwestionariuszu napisała: Has a phone!!! Nie wiem po co, nie pytałam, przyjęłam z pokorą i zaczęłam wypełniać. Pytania standardowe plus na deser dwa najciekawsze: waga w funtach… Gdyby nie nasza waga w zoo na gepardy nie miałabym pojęcia ile funtów ważę! Znając odpowiedź na to podchwytliwe pytanie, z uśmiechem wypełniłam rubryczkę przechodząc do kolejnego – wzrost w stopach i calach!!!!!!!! Wtedy się już podłamałam, w zoo mnie ważą, ale niestety nie mierzą… Zaczęłam od tego, że mam 5 stóp – to wiem, ale nadal 150 cm to trochę za mało więc musiałam coś w calach wpisać. Być może dla czytających bloga to oczywiste, ale ja nie wiedziałam ile cali to stopa więc żeby nie przesadzić wpisałam 20. Zadowolona, że jednak przebrnęłam do końca, udałam się do pana w recepcji, który DOKſADNIE przejrzał moje odpowiedzi, po czym odesłał mnie na pobieranie odcisków. Wszystko zajęło może 5 minut. Z podróżą 4 godziny i 5 minut.

Po powrocie najpierw pośmialiśmy się z Dominikiem z autobusu, który jechał w bliżej nieokreślonym kierunku a następnie opowiedziałam mu, o kwestionariuszu i o tym, jak dzielnie podałam swoją wagę i wzrost. Nie wiedziałam czemu, ale Dominik miał z tego jeszcze więcej radości niż ja, śmiejąc się kolejne pięć minut. Jak się okazało, stopa ma 12 cali, zatem dokładnie mierzę 6 stóp i 8 cali czyli więcej niż Jordan!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Rewelacja, ciekawe, że pan chińczyk z recepcji nie odnotował faktu, że ledwo znad lady wystaję!!!!!!!

Myślę, że razem z pozwoleniem na pracę dostanę propozycję gry w Washington Wizards 🙂 , 🙂 .

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 12 komentarzy

Bounce w DC vol. 2

Drugi weekend w przyniósł nam zdecydowanie intensyfikację imprezowania. Wiadomość numer jeden – w DC jest Luksus, i to do tego w pełni oryginalny rozlewany w Polsce, tylko jest etykietka inna (w następnym zestawie zdjęć się pojawi) no i objętości też inne. Przykładowo 1,75 l. kosztuje 25$. Jeżeli ktoś się więc obawiał jak można przeżyć w Stanach, to zdecydowanie daje radę.

Można powiedzieć, że mamy pierwszych znajomych. Cyrill i Stefanie są ze Szwajcarii; Cyrill jest tak jak ja visting researcherem na Georgetown, z tą jednak różnicą że rząd Szwajcarii płaci mu za tą przygodę około 5000$ miesięcznie :). Wybraliśmy się do naszego zagłębia imprezowego na 18th St., namierzyliśmy sympatyczną knajpkę malezyjsko-singapurską, później wpadli jeszcze ich znajomi z NYC którzy akurat wpadli do DC. Po kilku piwkach (piwo TIGER) dla jednych lub kilku szklaneczkach sake na lodzie uderzyliśmy do pobliskiego klubiku z turecką muzą. Bar i parkiet wzięty – brakowało mi tylko koszulki z orłem :). W drodze powrotnej kolejny obowiązkowy punkt każdej wycieczki w DC: Jumbo Pizza – powiem tylko, że nawet Piotrunio nie dałby rady. Nam wystarczył jeden slice.

Sobota. Dominika była w urzędzie 🙂 – to jest osobna historia ilustrującą dziwność tego kraju, może ją namówię żeby opisała. Ja „oglądam” mecz, tzn. patrzę się przez webcam telewizor w Wawie 🙂 i słucham przez skype’a jak redaktor Zimoch z Polskiego Radia opisuje czuprynę Smolarka. Wieczorem idziemy do Cyrilla i Steffi na grilla. Sympatyczny apartament, tuż przy uniwersytecie (2000$/m.), na dachu leżaki, stoliki i gigantyczny grill dla domowników. Na sąsiednim dachu mają basen. Naprawdę sympatycznie. Cyrill jest wielkim fanem Polski, polskiej kultury i naszych narodowych trunków. Tak więc były luksusowe burgery. Sporo, ale nie za dużo. Większość zaliczyła jednego szota tak żeby zobaczyć jak to jest. Polska dwuosobowa reprezentacja dała radę. Cyrill (u)ratował honor Szwajcarii 🙂

W przyszły weekend wybory. My głosujemy już w sobotę w ambasadzie, która jest dokładnie rzut beretem od nas. Wieczorkiem w sobotę pewnie będzie mini-impreza, przyjeżdza Bużan z Jagodą, wpadnie Cyrill ze Steffi, może jeszcze Ivana z Chorwacji. Jeżeli ktoś będzie do późnych godzin imprezował, to zawsze możemy strzelić telekonferencyjkę. Tego jeszcze nie było.  No i jeszcze może się na koniec pochwalę – dla biegających to pewnie żaden wyczyn, ale zrobiłem życiówkę na 5 km – 24:08 :).

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 10 komentarzy

US Sports

Amerykanie mają na punkcie sportu bzika. Oczywiście jest grupa oportunistów, którzy uprawiają różne dyscypliny wyłącznie na plejstacji, ale ludzi którzy rzeczywiście coś robią jest dużo. Można wręcz powiedzieć, że uprawianie sportu jest elementem powszechnego tutaj kultu doskonałości. Codziennie można spotkać bardzo dużo osób biegających (część przygotowuje się do maratonu, część odchudza, część po prostu lansuje 😉 ) i jeżdżących na rowerach (podobnie). Rozpiętość wiekowa – w zasadzie nieograniczona, raz spotkaliśmy nawet starszego pana który wręcz zaprzeczał prawom biologii

W weekendy następuje eksplozja aktywności sportowej. W samym centrum, w parkach i na trawnikach ludzie grają we frisby drużynowe, soccer, na specjalnych boiskach w baseball, futbol amerykański i rugby. I nie oszczędzają się.  Na uniwersytecie (zwłaszcza w collegu) sport też jest bardzo ważny. Członkostwo w szkolnej drużynie jest niemalże źródłem prestiżu społecznego.

Jeżeli chodzi o popularność poszczególnych dyscyplin, to na pierwszym miejscu jest chyba futbol amerykański (NFL), dalej baseball (MBL) i basket. NBA jest chyba bardziej elitarna, głównie ze względu na ceny biletów. No właśnie! W styczniu (wcześniej były wykupione!) idziemy na mecz Wizards vs. Celtics. Miejsc niestety nie mamy rewelacyjnych, ale te fajniejsze kosztowały od 250$ (za takie sobie) do 750$ (naprawdę fajne). No ale zobaczymy to wszystko na żywo, więc i tak będzie fajnie.

Jeżeli chodzi o nas, to my przede wszystkim skuteczniamy walking :). W Nowym Jorku przeszliśmy koło 12-14 km., DC jest trochę mniejsze ale też trochę się ruszamy. Do tego trochę joggujemy, no i mamy prywatny gym&fitness (mały bo mały ale zawsze jest). Niestety nie zorganizowali NikeRunDC :(.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 14 komentarzy

Bounce w DC

Imprezowanie w DC. Do minionego wczoraj nie poznaliśmy chyba żadnej osoby lubiącej imprezowanie. W piątek wpadł nawet Michal, który właśnie zdawał po raz 4. GMAT… Niestety okazało się, że on w sobotę musi wstać o 6 rano, bo się przygotowuje do maratonu i ze znajomymi planują przebiegnięcie 20 mil… (w tempie 1 mila w 8 min.). Tak więc 'polska’ impreza’ specjalnie nie wypaliła. Z maratonami w ogóle tu jest śmiesznie – wszyscy chcą startować, ilość miejsc ograniczona, wpisowe 200$, miejscami handluje się na e-bay, organizatorzy wymagają wykazania się odpowiednią życiówką…

No ale wczoraj spotkaliśmy Jagodę (większość czytelników powinno ją znać z widzenia), która przyjechała do DC odwiedzić znajomego Libańczyka, pracownika World Banku.  Farrid okazał się super-mega-fancy-trendy imprezowiczem, kosmopolitycznym miłośnikiem sushi, wódki, okularów Ray Ban i pokazał nam 'jak to się robi w DC’ (łącznie z demonstracją know-how wyrywania hot lasek na paszport United Nations) . Po dłuższej rozgrzewce w naszym apartamencie poszliśmy do klubu typu 'no name’ na rogu 18 i Connecticut – jak się później okazało największym zagłębiu clubbingu w DC. Zwykłe drzwi między spożywczym, a sklepem z materacami, żadnej selekcji, sprawdzali tylko ID (jak im machaliśmy polskimi dowodami, to byli lekko zdezorientowani) i kasowali 10 bugsów (jest to raczej wyjątek – ale też miejsce ponoć bardzo wyjątkowe). Sam klub – całkiem sympatyczny i kameralny, duże patio, ludzie raczej ubrani elegancko, towarzystwo zdecydowanie międzynarodowe. Większość popijała drinki, browarek lub wino, shoty raczej rzadziej. Nie zauważyliśmy nikogo kto uskuteczniał hasło typu 'bar wzięty’. Ludzie strasznie sympatyczni, bardzo łatwo i chętnie nawiązują kontakt.  Co do cen – shot 6$, drinki od 6$. Co ciekawe prawie wszystkie kluby w DC są zamykane o 3, tylko dwa są czynne do 5 (w jednym z nich właśnie byliśmy). Około 2.30 padło hasło idziemy na burgera 🙂 Na ulicy dosłownie dziki tłum ludzi. Bar z najlepszymi burgerami (obowiązkowy punkt wizyty w DC) w mieście jakieś 20 metrów obok. Półfunciak z serem na głowę i do domciu.

Ciekawie zorganizowana jest komunikacja taksówkami. W obrębie ścisłego centrum (zone 1)za każdy kurs płaci się 6,50$ + 1,50$ za każdego następnego pasażera. Za kurs z zone 1 do zone 2 (a,b,c,d,e…, promień około 7 km. od centrum) płaci się analogicznie 8,80$ + 1,50$ od pasażera.  Jeżeli się jedzie z jednej z zone 2 do innej, to płaci się analogicznie 11,50$+1,50$. Jeżeli się jedzie dalej, to już według licznika. Niektóre zasady są śmieszne – jeżeli się jedzie we dwie osoby i wysiada w dwóch różnych miejscach, to każda płaci oddzielnie. Jak wracaliśmy do domu, to nasz kierowca nagle się zatrzymał i mieliśmy jeszcze jedną pasażerkę…

Mamy też zapowiedź pierwszego gościa – za 2 tygodnie wpada Bużan z Jagodą 🙂

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 7 komentarzy

Jak mieszkamy

Na prośbę kilkudziesięciu osób 🙂 , no może kilku 🙂 , a tak naprawdę jednej, kilka słów na temat naszego „kwadrata”. Kwadrat jest całkiem duży (120 m2), przebijamy chyba wszystkich, a jak! Wejście wygląda jak do jakiegoś hotelu (podobno tutaj to standard, ale Wy o tym jeszcze nie wiecie). Lobby jest raczej skromne – skórzane kanapy, drewno, marmury, fitness klab. W naszym apartamencie mamy o dyspozycji dwie sypialnie (właściwie jedną bo drugą zajmują Maciek i Claudia, której jeszcze nie ma), jedną łazienkę, trzy garderoby, po jednej jadalni i kuchni, salon i przedpokój.

Kim jest Maciek i Claudia? Maciek jest kolega Michała, który jest kolegą Bartka, który jest kolegą Maćka aka Kisiel, można więc powiedzieć, że jest ziomkiem. Claudia jest natomiast jego narzeczoną i przyjeżdża dopiero za tydzień, więc jej jeszcze nie poznaliśmy. Claudia jest z Włoch, a właściwie z Sardynii (dowiedzieliśmy się już, że tam się nie mówi po włosku tylko po sardyńsku, który to język jest bardziej podobny do hiszpańskiego – zatem zapraszamy wszystkich hiszpańsko-języcznych w odwiedziny 😉 ). Claudia ponoć lubi gotować i czyni to z prawdziwą maestrią, więc już ją bardzo polubiliśmy (zapraszamy również wszystkich lubiących dobrze zjeść). Maciek urodził się w Polsce, ale całe życie spędził w Stanach, sympatyczny gość, zapalony wioślarz i futbolista, studiuje business/international relationships na Johns Hopkins University.

Sam Waszyngton jest naprawdę niewielki (około 500.000 mieszkańców), jednak wokół DC są różne miasteczka, więc cała metropolia liczy razem koło 5 mln. Nasz apartament znajduje się w dzielnicy Adams Morgan, tuż przy 16 ulicy, która jak nam wszyscy mówili dzieli miasto na dwie zupełnie inne części. Faktycznie, po drugiej (wschodniej) stronie 16 zaczyna się inny świat – brzydszy i biedniejszy, gdzie podziały klasowe i rasowe są dużo bardziej zauważalne, poziom bezpieczeństwa też jest już inny. Adams Morgan jest typową dzielnicą klasy średniej zamieszkaną przede wszystkim przez białych. Za studio trzeba zapłacić miesięcznie koło 1300$, dla porównania w biedniejszych lub położonych pod Waszyngtonem (ale w zasięgu metra) nawet za 600 – 700$. Śmieszną sprawą jest, że przed wyjazdem nasz kolega z DC przestrzegał przed dzielnicą Columbia Heights, a naszą najbliższą stacją metra jest właśnie Columbia Heights.

Jeszcze na koniec – Polak potrafi. Z pomocą nieocenionego Gumera obejrzeliśmy mecz Serbia – Polska!. Wizja przez bwin.com, powiększenie wizji dzięki Magical Glass, polskie komentarz red. Niemczyk-Wolskiej przez skype prosto z Saskiej 🙂 .

Żeby liczba odwiedzin naszego blogu utrzymywała się na stałym poziomie, zdjęcia umieścimy jutro, czyli u naszych czytelników pojutrze.  A zdjęć będzie dużo – autorzy blogu idą jutro na 6-godzinną wycieczkę po wojskowym cmentarzu Arlington z jakimś totalnie nawiedzonym gościem 🙂

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 9 komentarzy

Jedzenie w USA

Prędzej czy później ten temat musiał zostać wywołany 🙂 Generalnie jest tutaj niesamowity wybór produktów, w sklepie można spędzić sporo czasu zastanawiając się co by dzisiaj zrobić na obiad. Amerykanie mają bzika na punkcie zdrowego odżywiania, co jest rozumiane jako „no fat”, „no sugar” i „organic”. Tak więc jest majonez bez grama tłuszczu, coca cola zero (light wychodzi z mody), mleko o smaku wody, lody bez tłuszczu, cukru i cholesterolu, nawet jest coca-cola wzbogacana witaminami i minerałami… Mnóstwo jest gotowych mrożonych dań, raczej sztucznych i niezdrowych. Zresztą na każdym produkcie jest całkiem spora informacja o wartościach odżywczych, dużo czytelniejsza niż w Polsce i dużo bardziej przemawiająca do wyobraźni (np. litrowe pudełko czekoladowych lodów Haagen-Dazs ma około 2800 kcal, czyli tyle ile trzeba na dzień). Inną sprawą są produkty tzw. „organic”. Chyba wszystko jest dostępne w wersji 'organic’ – poza oczywistymi jak owoce i warzywa, również makarony, płatki śniadaniowe, dżemy, jogurty, chipsy… Ponoć są dużo zdrowsze i nie zawierają całej tej chemii – empirycznie jest to chyba trudne do zweryfikowania, natomiast są naprawdę drogie – 1 kilogram takich pomidorków kosztuje koło 16$, normalnych około 4$. Co do cen to twierdzenie, że żywność jest w Stanach tania jest całkowicie błędne. Oczywiście zdarzają się promocje typu 10 l. Coli za 4$ lub 3 l. lodów za 5$ (w ogóle taniej jest kupować dużo takich samych produktów), ale co do zasady jest jednak drożej.

Sami Amerykanie bardzo dużo jedzą w knajpach. Trudno powiedzieć czy jest to drogie (lunch od 8$, obiad od 10$), jednak z pewnością sporo osób w ogóle nie gotuje w domach, tylko żywi się na mieście. Nasze doświadczenia są na razie dość skromne: zaliczyliśmy już ćwierćfunciaka z serem :), burrito i subwaya. Ciekawą sprawą jest też brunch czyli gastronomiczne spotkanie odbywające się najczęściej w niedzielę od mniej więcej 11 do 14. W Polsce brunch występuje najczęściej jako nowa pozycja w ofercie restauracji kierowana zwłaszcza do rodzin z dziećmi. Tutaj brunch to również spotkanie towarzyskie przypominające nasze 'grille’. Znajomi, coś do jedzenia, wino, pogaduszki… Ze względu na wczesną godzinę, duże prawdopodobieństwo że poprzedniego wieczoru odbył się 'grill’ oraz uwarunkowania kulturowe, myślę, że u nas się to jednak nie przyjmie 😉

Na koniec jeszcze małe dementi i gratulacje dla Dośki za bystre oko – nie tylko nie przytyliśmy, ale jak na razie wręcz schudliśmy! Ja na przykład aktualnie ważę 192 funty :). Pomiarów dokonujemy w ZOO, gdzie przy wybiegu dla gepardów jest waga na podstawie której można sprawdzić czy jest się potencjalną ofiarą geparda…

Poza tym wszystkich serdecznie pozdrawiamy i cieszymy się, że liczba czytelników wzrasta 🙂

Prosimy również o detale w co przebrał się Rafał.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 14 komentarzy

NYC

Nowy York robi naprawdę duże wrażenie!!!!!. Ktoś kto przylatuje do Waszyngtonu nie będąc wcześniej w USA (tak jak my) nie ma tak naprawdę pojęcia jak wygląda ten kraj!!! Ile oni tego wszystkiego tam nabudowali!!!

Początek nie był może za szczęśliwy, ponieważ przez pierwsze dwie godziny od wyjścia z dworca padał deszcz, który przeczekaliśmy najpierw w Starbucks, później w księgarni, a jeszcze później jak już kupiliśmy parasolkę, to oczywiście przestało padać.

Nasza 8 godzinna wycieczka, w czasie której przeszliśmy około 15 km objęła oczywiście klasykę: Empire State Building, Broadway, Little Italy, Chinatown, Ground Zero, Statua Wolności (niestety tylko z brzegu – następnym razem płyniemy obejrzeć z bliska), Wall Street, Metro (przejazd jest punktem absolutnie obowiązkowym – ciasne, ciemne, gorące, nie to co Nasze Waszyngtońskie wygody i luksusy z wykładziną w środku 🙂 , Central Park, 5th Avenue, Rockefeller Center, Times Square i Penny Station. Większość jest do obejrzenia w galerii NYC.

O samym mieście można powiadać, że przytłacza swoją wielkością. Tylu ludzi na ulicach 'zakupowych’ to chyba nie ma nawet w Paryżu przed świętami, liczba żółtych taksówek też robi wrażenie. Budynki są olbrzymie, mają po kilkadziesiąt pięter. Chyba dopiero na miejscu, stojąc przed Ground Zero, można sobie wyobrazić jak ogromne było World Trade Center. Choć od 9/11 minęło już ponad 6 lat, to nadal nie wywieźli całego gruzu! Cały teren jest dość szczelnie osłonięty, ale jest kilka miejsc, z których można całość zobaczyć. Zrobiliśmy kilka fotek, robią wrażenie… W centrum miasta nadal jest więc dziura, gdzie w przyszłości będzie jeszcze bardziej imponujący drapacz chmur – jest nawet makieta tego co ma zostać tam wybudowane, ale z tego co wczoraj czytaliśmy na onecie, to ostateczne decyzje chyba jeszcze nie zapadły. Natomiast pewnym rozczarowaniem było centrum finansowe – Wall Street niczym szczególnym się nie wyróżnia, słynny byczek jest oblegany przez turytów (ciekawą sprawą jest ogromna liczba turystów z Kraju Kwitnącej Wiśni robiących sobie maniakalnie zdjęcia) i ma wyraźnie świecące od głaskania jaja.

Niesamowitą częścią NYC, która buduje klimat jest Central Park. W centrum miasta, gdzie działka jest dobrem bezcennym, jest bardzo fajny park o wymiarach mniej więcej 6 na 1,5 km. Jest tam mnóstwo biegaczy, rowerzystów, turystów, osób grających w futbol, piłkę nożną, baseball, frisby (w wersji zespołowej jest to chyba jedna z bardziej popularnych gier), turystów, ludzi z psami; jest nawet specjalna sporej wielkości łąka przeznaczona wyłącznie pod czynności realizowane w … ciszy.

NYC pokazuje na czym polega prawdziwy marketing, co równocześnie tłumaczy dlaczego życie tam jest tak drogie (na marginesie wynajęcie na Manhatanie studia za mniej niż 1800$ jest raczej niemożliwe). Sklepy są tak zorganizowane, że po prostu ma się ochotę wydawać pieniądze. Na nas największe wrażenie zrobił chyba sklep z przebraniami, gdzie w zasadzie chyba było każde możliwe przebranie do kupienia lub wypożyczenia. Od Kota w Butach, przez Mistrza Yogę, Batmana, Jacka Sparrowa i Freddy Krugera, po Legolasa, Kopciuszka, Myszkę Miki. Jeżeli chodzi o gadżety, to były rzeczy które trudno sobie nawet wyobrazić (ciekawa była świnia poćwiartowana na milion kawałków!!. Info do Gumy – Był kompletny stój Vadera!!). Wszystko to nawet niedrogie – strój na imprezę przebieraną można skompletować już za 50$. Niesamowitą sprawą jest też NBA Store – jest w nim po prostu wszystko co sobie wymyślić związanego z koszykówką, miliony koszulek, gadżetów. Sklep M&M, 5-cio piętrowy Nike – tu po prostu jest znacznie więcej produktów i robią wszystko żeby potencjalny klient był zadowolony.

O NYC można pewnie napisać znacznie więcej. Widzieliśmy tak naprawdę tylko część, tą najbardziej atrakcyjną dla turystów, już wiemy że jest co najmniej kilka punktów, które jeszcze musimy zaliczyć. Jedno jest pewne – my tu jeszcze wrócimy 🙂

Godnym opowiedzenia, a za razem polecenia dla przemieszczających się po Stanach jest transport za pomocą Chinabus. Ceny – bezkonkurencyjne!! 3 razy taniej niż pociągami, 2 razy niż innymi sieciami autobusowymi. Brzmi dość egzotycznie „jedziemy z Chińczykami” nawet dla części amerykanów dość podejrzane, niemniej jednak przetestowaliśmy i jest w porządku. Możemy zarazem zdementować plotkę, którą wszyscy tutaj uskuteczniają. Brzmi ona następująco: „Dlaczego jest to tak tanie – bo jeden Chińczyk bez prawa jazdy jeździ non stop 48 h, umiera, a potem biorą następnego!” – naszym kierowcą był ważący grubo ponad 130kg czarny obywatel tego kraju, albo i nie, kto wie 😉 .

Jeszcze dygresja do 5th Ave – oprócz niesamowitych sklepów Prady, Diora itp. występuje tu równie, jak nam dobrze znany z naszego niedoszłego Stadionu Narodowego, handel obnośny. Co i raz mijał nas przemiły Pan z walizeczką zachęcający do kupna Rolexa, albo nieprzyzwoicie oryginalnej torebki LV. Niby tak daleko od domu, a jednak tak swojsko 🙂  🙂

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 6 komentarzy

Nasza pierwsza demonstracja :)

Co można robić w Stanach w piękną, słoneczną niedzielę? My się wybraliśmy na spacer do 'rządowej’ części miasta. Kilkanaście tysięcy mieszkańców DC również, jednak w nieco innym celu. Pod Białym Domem ogrodzenia, bramki, policja… i gigantyczny tłum ludzi – młodych, starych, studentów, weteranów, przypadkowych turystów. Niekiedy nawet było widać, że demonstranci przyszli całymi rodzinami, wszyscy oczywiście wyekwipowani w tabliczki, koszulki, transparenty…. Niektórzy są naprawdę ekscentryczni.

Demonstracja była skierowana przeciwko Bushowi i jego polityce, hasła niekiedy dość radykalne typu „f… Bush” czy „Bush to prison”, lub mniej jak „impeachment” czy „return the troops from Iraq”. Najbardziej uderzyło mnie, że demonstrowało naprawdę sporo ludzi, większość sprawiała wrażenie 'niedzielnych demonstrantów’ no i absolutny brak agresji w tłumie.

W D.C. oczywiście większość mieszkańców to demokraci, którzy po prostu nie cierpią Busha. To w ogóle jest ciekawszy problem. Większość poznanych przez nas osób to mieszkańcy wschodniego wybrzeża, zwykle studenci o poglądach demokratycznych. Dla nich MidWest (czyli stany centralne i zachodnie, ale bez tych nad Pacyfikiem) to jakieś straszne miejsce, niemal innym kraj, zamieszkany przez ludzi myślących i zachowujących się zupełnie inaczej. No ale skoro 20% Amerykanów wierzy, że świat powstał w 6 dni…

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Jeden komentarz

Pierwsze wrażenia

Pierwszy tydzień już za nami. Pierwsze wrażenia są całkowicie odmienne od popularnych stereotypów, według których USA to niebezpieczny kraj pełny różnorakich junk-foodów, grubasów i Afro-amerykanów, wierzowców i korporacji czy zmaterializowanych istot które witających się pytaniem 'how are your shares’, czyli konkludując miejsce conajmniej afajne.

Pierwsze wrażenie to skala. W Stanach wszystko jest po prostu duże: samochody są duże, mieszkania są duże, butelki na mleko są duże (3,89 l.), lodówki są duże, nawet pasta do zębów jest z dwa razy większa. Postaramy się zrobić trochę zdjęć różnych dużych rzeczy. Co do fast-foodów, to pierwszego McDonaldsa wypatrzyliśmy dopiero po kilku godzinach łażenia po DC; po tygodni penetrowania okolic możemy już powiedzieć, że faktycznie trochę takich miejsc jest, jednak dla przeciętnego turysty nie rzucają się one tak bardzo w oczy. Od razu małe dementi: ćwierćfunciak z serem wygląda dokładanie tak jak Royal with cheese, natomiast jest również dostępny w wersji triple :). Nie ma też czegoś takiego jak menu – wszystko jest meal.

Grubasów za dużo nie ma. Oczywiście czasami można spotkać ludzi ekstremalnie otyłych, niekiedy tak bardzo że poruszają się na specjalnych wózkach. Zdecydowanie bardziej rzucają się w oczy całe tabuny biegaczy. Ci ciekawe biegają przede wszystkim biali, głównie dziewczyny. Obowiązkowym elementem biegacza jest identyfikowalny po białych słuchawkach I-pod, najczęściej trzymany w ręcę lub w gadżeciarskim futerale na ramieniu, zdecydowanie rzadziej w kieszeni. Wszyscy biegają szybko, jak wyszedłem na pierwszy jogging, to miałem poczucie permanentnego bycia 'drugim’.

Ludzie są bardzo mili i uśmiechnięci. Na ulicy się do Ciebie uśmiechają, często pada pytanie typu 'how are you’. Ale to jest chyba cecha charakterystyczna dla D.C. – pełno tu cudzoziemców pracujących w międzynarodowych organizacjach. W niedzielę zostaliśmy zaproszeni na 'brunch’ (to temat na oddzielny post), na którym na 16 osób było dwóch rodowitych Amerykanów a tak towarzystwo absolutnie międzynarodowe. Jedna dziewczyna płynnie porozumiewała się 7 językami w tym tureckim i arabskim. Spotkaliśmy nawet Belgijkę pochodzącą z Kongo, która znała podstawy polskiego. Poza Waszyngtonem porozumienie się w języku innych niż angielski jest jednak ponoć nie możliwe.

Tak w ogóle, to chyba Waszyngton jest inny niż reszta Stanów. Już w najbliższy weekend zamierzamy się przekonać – jedziemy odwiedzić Maćka i Izę, a przy okazji wpadniemy do NYC i Philadelphii. W najbliższych dniach uruchomimy też galerię z fotkami Picasa Web.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 4 komentarze

Przyjazd: 11 września

11 września 2007, po ponad 8 godzinach lotu wylądowaliśmy na Allan Dulles International, jakieś 30 mil od Waszyngtonu. Pierwszy widok na amerykańskiej ziemi – rozkopane lotnisko, remont terminala, czyli swojsko. Odprawa i formalności trwały jakieś 15 minut. Bagaże wszystkie dojechały (co zdaniem większości zaprawionych w lotach transatlantyckich należy do rzadkości. No i jesteśmy w USA. Zegraki przestawiamy o 6 godzin do tyłu, więc nagle z godziny 22 zrobiła się 16. Do Waszyngtonu dotarliśmy najpierw autobusem, który jechał autostradą o łącznej ilości pasów 12 lub 14, a następnie metrem.

Metro… zasady kupowania biletów do metra nie są oczywiste, żeby nie powiedzieć że nawet nasi znajomi z DC1 nie potrafili nam dokładnie wytłumaczyć o co w tym wszystkim chodzi. Wiedząc gdzie chcemy dojechać udało nam się zidentyfikować, że musimy dostarczyć 'maszynie’ dwa razy po 2,35 $. Niestety okazało się, że 'maszyna; wydaje tylko do 5$, a my mieliśmy najmniejszy banknot o nominale 20$. Pierwsze kontakty z tuziemcami miały więc charakter nieśmiałych pytań czy nie ma Pan/Pani rozmienić 20$. Stojąc z jedną walizką ogromną, dwiema dość dużymi, torbą małą, dwoma plecakami średnimi i jeszcze torbą laptopową sprawialiśmy wrażenie zagubionych turystów. Wiele osób do nas podchodziło i pytało gdzie chcemy dojechać, tłumaczyło jak obsłużyć 'maszynę’. Niestety nikt nie miał drobnych. Po jakiś 10-15 minutach, kiedy już się zastanawialiśmy nad szukaniem bankomatu, sympatyczna afro-amerykanka dostarczyła nam dwa razy po 10$ i pojechaliśmy do DC.

Wysiedliśmy na stacji Woodley Park. Choć wiedzieliśmy gdzie należy się kierować, to chyba ze względu na nasz bagaż cały czas ktoś nas przyjaźnie zaczepiał pytając czy nie potrzebujemy pomocy. Droga do hoteliku AdamsInn wyglądała na google maps na jakieś 600 m. W praktyce było trochę dalej, do tego mega-ilość bagażu, pełne słońce (ponad 30 stopni) i ogromna wilgotność (przyjechaliśmy tuż po obfitej ulewie). Zmęczenie absolutne. Ale po szybkim zameldowaniu i równie szybkim prysznicu i ruszyliśmy w miasto.

1District of Columbia, przypomina mi się anegdotka jak jeden z moich profesorów dowiedziawszy się że jadę do Waszyngtonu, polecił mi nawiązać kontakt operacyjny z jego dobrym znajomym z University of Washington. Po bliższej analizie okazało się, że niestety uczelnia ta znajduje się nad Pacyfikiem w Seattle, w stanie Waszyngton. Lokalni zresztą częściej używają nazwy D.C. – aglomeracja Waszyngtonu obejmuje Virginię, Maryland i D.C.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 3 komentarze