Newsy

1. Mój nowy apartament, a właściwie pokój, jest bardzo w porządku. Najbardziej podoba mi się to, że właśnie siedzę na werandzie, jest cicho i ćwierkają ptaszki. Współlokatorzy – 4 amerykanki, sprawiają wrażenie trochę roztrzepanych, ale bardzo sympatyczne. Jest mały bałaganik, wreszcie nie mam poczucia winy, że zostawiłem kubek na wierzchu. Do uczelni jest 25 minut. Tak więc rewelacja.

2. Dzisiaj jak skończyłem rozmawiać z Maćkiem, zaczepił mnie sympatyczny afroamerykanin i zapytał w miarę poprawną polszczyzną co robię na Georgetown… Facet okazał się Kenijczykiem, który spędził za młodu kilka lat w Polsce i nauczył się naszego języka. Śmiesznie.

3. Rano jadę do Princeton razem z 40 funtową paczką, która zamierzam wysłać do Polski i która ratuje mnie nie tyle przed nadbagażem co koniecznością selekcji typu „co zostawiamy w Stanach”. Wysłanie 40lbs kosztuje w UPS jakieś $1100, w Fedexie $800, na poczcie koło $200, a w agencji Polonez $60. Żałuję tylko że nie pojechałem do Princeton dzisiaj, bo mają tam niezłą zabawę – jest kilkudniowa impreza dla alumnów, na którą zjechało jakieś 10.000 ludzi… Jak mówi „nasz człowiek” z tamtego rewiru, całe miasto „popłynęło jak dzikie”.

4. Finał marzeń 🙂 Lakers – Boston. Jak za bardzo starych, dobrych lat. Jak na razie obydwie drużyny grały rewelacyjnie u siebie. Więcej argumentów przemawia więc za Celtami. Obstawiam 4:3 dla Bostonu.       

5. Z cyklu „wesoły facio” kolega naszego kolegi Bużana postawił sobie ciekawe zadanie wakacyjne – zostać jedynym turystą w Somalii (bodajże najbardziej niebezpieczny kraj do podróżowania, w zasadzie bez funkcjonujących struktur państwowych, kraj typu: każdy człowiek ma swój karabin). Nie wiadomo dokładnie co nim kierowało, ale ponoć są zakłady czy pojawi się jeszcze w NYC czy też nie. Bużan w sumie też nie odstaje i jedzie na staż do Chartumu… 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 6 komentarzy

Domi w Wawie

Zauważyłem taką prawidłowość: na samym początku naszej „mission” przyszło takie zachłyśnięcie kulturowe i czas biegł szybko tak przez jakieś 2-3 tygodnie, potem do świąt to się tak ciągnęło i ciągnęło, potem do przyjazdu Eweliny ciągnęło się ale już trochę mniej, a potem nagle przyjechał Maniek, zaraz potem pojechaliśmy do Kalifornii i nagle Dominika już wyjeżdza… W tym momencie już jest pewnie na Atlantykiem, za jakieś 6 godzin w Zurichu, a za 11 w Wawie. Tak więc ostatni miesiąc będę doświadczał emigracji w samotności.

W nowym apartamencie, w podobonej lokalizacji – z czwórkę amerykańskich 'young professionals’ 0 których tak naprawdę nic nie wiem 🙂 Ale bardziej spokojni i pozbawieni asertywności niż Maciek i z większą psychozą czystości niż Klaudia, to zapewne nie będą… W niedzielę jadę do Princeton na commencement (uroczystość z okazji ukończenia studiów) Maćka K, później jeszcze do New Haven i na dwa dni do NYC. No i zrobi się 8/06, a potem zrobi się 29/06 i nasza(moja) przygoda się kończy…

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 4 komentarze

Kolejne newsy

1. W czwartek jeden z uczestników Mission: Washington wylatuje do ojczyzny. Drugi uczestnik zostaje jeszcze miesiąc.

2. Już niedługo ujawnimy prawdę o naszych ziomach z aparatamentu. Uprzedzimy. Tylko dla osób z wyjątkowymi nerwami. 

3. Byliśmy na „Księciu Kaspianie”, Władca Pierścieni to oczywiście nie jest…, ale z pewnością lepsze niż część pierwsza.

4. Amerykańskie lato w kinach zapowiada się tak beznadziejnie… Naczelnym hitem będzie film nieznanego gatunku o jakże inspirującym tytule „Chichuachua z Beverly Hills”, jesteśmy pewni że tuziemcy będą mieli świetne oglądanie; do tego jeszcze dwa hity z udziałem naszego ulubionego aktora Brendana Duże Oczy Frasera aka Pogromca Mumii, w tym triquel mumii (tym razem w roli głównej mumie chińskie) oraz wyprawa do wnętrza ziemi. Całość uzupełnia nowy film Shyamalana, zapewne nielepszy od kobiety w błękitnej wodzie. Tak więc jakoś rewelacyjnie to nie wygląda…

5. Z cyklu „wesoły facio”, nasz kolega Yves który właśnie wrócił z 2 tygodniowej wycieczki do  Japonii, że już nie może pracować w bibliotece Georgetown Law, że potrzebuje nowego otoczenia i nowych impulsów do dalszej pracy. Jeżeli ktoś nie ma jeszcze pomysłu na to co robić w życiu, to niech zostanie Szwajcarem.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 6 komentarzy

California vol. 5 – Las Vegas

W zasadzie to tytuł jest niewłaściwym, bo Las Vegas jest już w Nevadzie. Już sama koncepcja stworzenia miasta pełnego kasyn na środku pustyni, gdzieś między górami, jest ciekawa. Generalnie jedzie się i jedzie i nagle wjeżdza się Las Vegas, czego wyraźną oznaką są korki. Najpierw pojechaliśmy do naszej miejscówki – hotelu Bally’s (tuż przy południowej części the strip), gdzie spotkała nas niespodzianka 🙂 Zamiast normalnego pokoju (czyli jak to określają amerykanie: super deluxe) w tej samej cenie $90 dostaliśmy klasycznego suite’a z jacuzzi :):)

Samochód oddaliśmy na West Sahara Ave… z mapy wynikało że to od hotelu jakieś 1,5 mili, ale w rzeczywistości był to niezły kawał drogi. Na szczęście pan z Avisa jechał na lotnisko więc nas podwiózł pod hotel po drodze udzielając rekomendacji gdzie w Vegas idzie się na najlepsze drinki. Szybka meksykańska szama (nieporównywalnie gorsza niż w San Diego) no i chill-out w jacuzzi. Około 22 ruszyliśmy do „jaskini hazardu”, obchodząc wszystkie najważniejsze hotlele i kasyna (odpuściliśmy chyba tylko Bellagio, które za to zostało uwiecznione na fotach – te z fontannami), poszliśmy też do rekomendowanego baru (nie muszę dodawać że było do związane z niezłym spacerem). Bar Pepper Mill jest miejscem do którego przeciętny turysta nie ma absolutnie żadnego prawa trafić, a drinki faktycznie rewelacyjne 🙂 Wracając z Pepper Mill zahaczyliśmy jeszcze o kilka kasyn, tracąc przy tym całe $5.

Niezwykle ciekawym zjawiskiem jest profil bywalców Vegas. Główną grupę stanowią emeryci, którzy maniakalnie palą papierosy grając na jednorękich bandydatach i przegrywając swoje emerytury; drugą grupą są słynni „ludzie z Midwestu” – to naprawdę niesamowite, ale patrząc na lotnisku na same osoby i ich stroje można próbować zgadywać którzy są np. z Bostonu, a którzy gdzieś ze środkowego zachodu. Tych drugich widzieliśmy w Vegas chyba więcej. W ogóle co do dress code, to znajdzie może trochę cwaniaków w garniakach i kobitek w strojach wieczorowych, ale to raczej osoby które przyjechały do Vegas do dobrej restauracji i na show. Kolejna grupa to turyści, tradycyjnie całe tłumy turystów z Japonii i Chin. Raczej mniej młodych ludzi…, zdarzają się małżeństwa z dziećmi (w końcu jak ma umieć grać w pokera, to powinien się uczyć od młodego, a co).

Wiele osób które było w Vegas i sporo takich co wiedzą ze słyszenia ;), mówi że Vegas jest kiczowate i tandetne. Może i jest… ale w sumie czego się spodziewać od hotelu który ma wyglądać jak Paryż, Nowy York, piramida czy zamek rycerzy króla Artura… Nam się w sumie Vegas nawet podobało – z pewnością można tam miło spędzić czas i wydać sporo dolarów.

Ostatni długi dzień California Trip spędziliśmy w Vegas – najpierw spacer, potem outlet, Cleveland – Boston, obiadek, bus na lotnisko, samolot o 11.50 pm, lądowanie o 7 rano w DC. Najbardziej niesamowity był jetlag, który nas dopadł następnego dnia. Obudziliśmy się, śniadanko, myśleliśmy że jest 9, pełen relax… Okazało się, że owszem była 9 ale czasu pacific, czyli u nas już 12… 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Możliwość komentowania California vol. 5 – Las Vegas została wyłączona

California vol. 4 – San Diego i Tijuana

Z LA pojechalismy na południe, zachaczając pod drodze o małe zakupy w outlecie 🙂 San Diego jest ostatnim miastem przed granicą, w zasadzie można powiedzieć że jak się kończą przedmieścia San Diego, to już jest granica, a po drugiej stronie jest od razu 2-milionowa Tijuana (kiedyś – przed wojną, w okresie prohibicji w USA miasto kwitło jako jaskinia hazardu i strefa bez prohibicji, ale sądząc po tym jak to wygląda obecnie, to było już bardzo dawno temu ;). Jest to najcześciej przekraczane przejście granicze w Stanach. Przyczyn należy upatrywać w: niskich cenach Tequilli i Whisky, elastycznym prawie pozwalającym na sprzedawanie alkoholu 18-latkom (w US granica to 21), dostępności innych używek 🙂 i szerokiej ofercie branży erotycznej. To wszystko powoduje, że zblazowana kalifornijska młodzież na weekedowe melanże wpada do Tijuany 🙂 Inną sprawą jest niekończący się sznur 'mrówek’, oczywiście do USA.  

San Diego jest położone w podobny sposób jak SF, tylko że całe nabrzeże zatok i oceanu jest zagospodarowane. Z największych atrakcji jest Wodny Park z delifnami i orkami (niestety nie byliśmy), Park Dzikich Zwierząt z wolnobiegającymi nosorożcami i żyrafami (m.in.), wystylizowana na XIX w. śliczna starówka, gdzie dostaliśmy rewelacyjne mekyskańskie żarcie, zupełnie inne niż to serwowane w Polsce czy nawet w DC gdzie w końcu trochę ludzi z Meksyku jest. Do tego dochodzi 'Dystrykt Lamp Gazowych’, czyli takie nowsze centrum, sprawiające dosyć miłe wrażenie jako miejsce do knajpowania i spotykania się ze znajomymi. Nasz hotel był położony jakieś 1,5 km. od granicy – zjechaliśmy przedostatnim zjazdem z autostrady. W ogóle to wygląda śmiesznie, bo w pewnym momencie pojawiają się napisy typu: NO USA RETURN, LAST EXIT. I jak się ktoś zagapi, nie zjedzie w odpowiednim momencie lub skręci przez przypadek nie w tą drogę co trzeba, to może mieć problem… w pewnym miejscu nie ma już opcji żeby zawrócić. Trzeba przekroczyć granicę…

O Tijuanie można powiedzieć, że zdecydowanie nie jest to miejsce warte odwiedzenia, chyba że po prostu chce się pojechać na chwilę do Meksyku. W naszym przypadku takie właśnie były motywy 🙂 Granicę przekroczyliśmy autobusem wiozącym na główną (i chyba jedyną rekomendowaną turystom) ulicę miasta. Co ciekawe z USA wyjeżdza się na zasadzie, że się nagle jest już w Meksyku. Kontrola działa tylko w jedną stronę, bo Meksykanie nie robią absolutnie żadnego problemu z wjazdem. Same miasto, aczkolwiek ograniczyliśmy się tylko do jednej ulicy jest dosyć brzydkie i kiczowate, człowiek czuje się trochę jak w Hurghadzie – wszędzie mają dokładnie takie same pamiątki, wszyscy sprzedawcy zapewniają że ich wyroby są oryginlane, że dostniemy very good price, że są happy hours etc. Znaleźliśmy sympatyczny mały barek położony tak trochę z boku, którego właściciel nie stał na ulicy i agitował tylko po prostu gadał z jednym z klientów. Oryginalne meksykańskie taco… bardzo fajne, ale knajpa w San Diego jest nie do pobicia. Wracając zrobiliśmy sobie za $5 zdjęcia z osiołkiem udającym zebrę – absolutna kwintesencja kiczu, z pewnością każdy zidentyfikuje o którym zdjęciu mowa 🙂 Po dwóch godzinach pobytu na ziemi meksykańskiej wróciliśmy do Stanów. Wpuścili nas bez problemu.      

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 13 komentarzy

California vol. 3 – Los Angeles i okolice

Los Angeles nie jest jakimś miejscem szczegónie fajnym. Aglomeracja jest ogromna, wszędzie makabryczne ilości samochodów, korki tworzące się nawet na autostradzie za której doliczyliśmy się 11 pasów, do tego jeszcze smog i tak naprawdę brak jakiś ciekawszy miejsc do zobaczenia. Zupełnie inaczej wygląda natomiast sprawa okolic – zarówno nad LA jak i pod LA jest całkiem fajnie.

Z SF do LA jedzie się legendarną Highway 1, drogą w większości położona jest dosłownie nad skalisto-klifowym brzegiem oceanu. My dojechaliśmy z Yosemite do Monterey. Monterey – sympatyczne małe miasteczko z malowniczym położeniem, niestety bez dobrego dojścia do oceanu, ale za to chyba mało oblegane przez turystów. Pola golfowe, małe knajpki, domki i domeczki – ludzie się tam urządzili naprawdę wygodnie i powadzą życie poczciwe i beztroskie. Po drodze hgwy 1 zatrzymaliśmy się w kilku miejscowościach i przy punktach widokowych. Niestety nie udało nam się zwiedzić Hearst Castle, słynnego zamku ze 120 czy 140 pokojami.

Im bliżej LA tym coraz bardziej znane miejscowości i atmosfera coraz większego luksusu, bogactwa, coraz większe mariny, no i coraz więcej turystów… Santa Barbara, Ventura, Malibu i na koniec Santa Monica, czyli w zasadzie już przedmieścia LA. W Malibu pas domków położonych bezpośrednio na plaży, położonych na tyle gęsto że plażę można nazwać w zasadzie prywatną. Na szczęście było też jeden punkt z dostępem publicznym. Santa Monica – to już typowe kurortowe miasteczko z najstarszym molo, z promenadką wypłenioną sklepami i infrastrukturą turystyczną, oczywiście z fishermans wharf :). Niesamowita plaża z budkami jak z Bay Watch.  

W samym LA głównie jeżdziliśmy samochodem, wieczorem przejechaliśmy się Mulholland Dr zobaczyć widok na oświetlone nocą miasto. Oczywiście wszędzie zakazy zatrzymywania, więc jak już znaleźliśmy miejsce i się zatrzymaliśmy to zaraz przyjechał radiowóz… Już myśleliśmy że będzie płacony mandat, ale się okazało że to tylko lokalna ochrona, która wyprasza wszystkich intruzów takich jak my (zresztą razem z nami był jeszcze inny samochód z turystami). Następnego dnia pojechaliśmy do Hollywood, spacerek po Hollywood Boulvard (naprawdę nic szczególnego), poszukiwania gwiazd największych gwiazd. Później jeszcze przejechaliśmy się po Beverly Hills. To robi wrażenie – idylliczna enklawa absolutnego luksusu: domy, samochody, palmy – wszystko tworzące obraz idealny. Na ulicach jednak pusto, kilka osób na joggingu i to w zasadzie tyle, osoby z biedniejszych (czyt. wszystkich innych dzielnic) chyba się tam nawet nie zapuszczają, a jak już im się zdarzy to lokalna ochrona jest na miejscu :). Cen nieruchomości nawet chyba nie ma co sprawdzać. Na zakończenie LA chcieliśmy jeszcze przejechać Rodeo Drive… Niestety w napierw GPS wyprowadził nas na Rodeo Road, gdzie raczej gwiazdy się nie zapuszczają… Natomiast Rodeo Drive to miejsce stworzone do zakupów, zapewne na tyle drogich żeby ilość potencjalnych kupujących nie była zbyt duża i żeby proces kupowania upływał miło i przyjemnie… Dalej pojechaliśmy na południe. Pod LA kolejno jest Long Beach, Huntington i Newport. Każde z tych miejsc zostało pomyślone pod kątem bogatych ludzi, tak żeby im się żyło spokojnie i wygodnie, i zeby mogli bez większych problemów oddać się spokojnej konsumpcji. Piękne szerokie piaszczyste plaże, zwłasza w Huntington gdzie się zatrzymaliśmy i było kąpane w Pacyfiku (w zasadzie powinniśmy tu zastosować liczbę pojedynczą 🙂 Ciekawą sprawą była plaża dla psów, która mogłaby spokojnie stanowić konkurencję dla kadru z załatwiającymi się psami z „Dnia Świra”.  

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Jeden komentarz

California vol. 2 – Parki narodowe

Parki narodowe zazwyczaj się kojarzą z najbardziej znanym Yellowstone, który niestety był trochę daleko od naszej trasy albo z misiem Yogi, który w parku Jellystone polował na kosze piknikowe turystów. W Stanach parków jest chyba koło 350… Na naszej trasie znalazły się trzy: Muir Woods położone tuż nad SF 15 mil za Golden Gate, położone w górach skalistych Yosemite National Park i pustynne Mojave Desert. Niestety czas nam niepozwolił na zjechanie z trasy do Death Valley i Grand Canyon 🙁

Muir Woods jest słynne ze względu na ogromne sekwoje, może nie aż tak wielkie jak w Sequoia National Park, gdzie w jednym z drzew zrobiono tunel dla samochodów, a inne urosło na 115 m., ale też całkiem spore. W Muir Woods jest kilka tras spacerowych, z których część jest przygotowana również dla niepełnosprawnych. My się wybraliśmy na 5-6 milową pętlę, w trakcie oczywiście weszliśmy na zamkniętą trasę, ale było sympatycznie, no i drzewa robiły niesamowite wrażenie. W ogóle ten rejon – na północ od SF jest wymarzony dla osób które lubią pochodzić go górzystych lasach i małych górkach, no i przede wszystkim dla rowerzystów, dla których jest wytyczonych ponad 300 mil tras i szlaków.

Największe wrażenie robi jednak Yosemite National Park, a właściwie jego część Yosemite Valley, położone jakieś 2-3 godziny jazdy samochodem od SF. Yosemite Valley to dolina z rzeźbą geologiczną ukształtowaną przez lodowiec. Wokół znajdują się góry do 4000 m., setki wodospadów, jeziora górskie. Wszystko jest zachowane w bardzo naturalnym i w zasadzie ninaruszonym stanie. Do Yosemite należy przyjechać chyba jednak w lecie, kiedy wszystkie szlaki są już otwarte. Nas ominęło m.in. przejazd górską drogą przez park, która nadal była zamknięta ze względu na śnieg i wejście na szczt Half Dome (2693m.), ale i tak było bosko. My najpierw poszliśmy po Yosemite Lower Fall, później do górskiego jeziora Mirror Lake (widoki niesamowite), później ścieżką Misty Trail (ze względu na wodę/bryzę z wodospadu, która w ciągu 10 minut zmoczyła nas totalnie. Niektórzy z resztą mieli na sobie sztormiaki i na początku jak nas mijali, to się z nich trochę podśmiewaliśmy, że niby o co im chodzi. Po paru minutach przekonaliśmy się dokładnie, że to pewnie oni sobie z nas żartowali, że idą tacy bez odpowiedniego stroju :):) ) pod wodospad Vernall Fall i wróciliśmy John Muir Trail. Na koniec już samochodem wjechaliśmy na Glacier Point (2100 m., czerwona droga od dołu mapy) z widokiem na całą dolinę. Wszystko to było po prostu cudowne – mam nadzieję, że operator Dominika wrzuci dzisiaj zdjęcia. Jak ktoś chce to wszystko zobrazować sobie na mapie, to polecamy niezastąpioną Wikipedię 🙂 http://en.wikipedia.org/wiki/Image:Map_Yosemite_Valley.png. W Yosemite można spotkać dużo różnych bardzo rzadkich zwierząt i roślin. W mniej dostępnych częściach parku są to naprzykład lwy górskie i kuguary, tam gdzie byliśmy ponoć stosunkowo łatwo jest spotkać niedźwiedzie czarne (grizzlies tam nie ma). Na tyle łatwo, że na kampingach są nawet specjalne pojemniki do przechowywania żywności. Strażnicy wręcz przestrzegają, że jak się na noc zostawi jedzenie w samochodzie, to misie wszystko wyczują i samochód rano będzie zdemolowany 🙂

Jak już jechaliśmy z południa do Las Vegas, to po drodze można zjechać do Mojave Desert i przejechać jakieś 60 mil po zupełnie innym krajobrazie. Trochę stepów, trochę gór, trochę pustyń, drzewka Joshuy… zobaczycie na zdjęciach. Co ciekawe najbardziej popularnym zwierzakiem na Mojave Desert są żółwie, kruki i… mojave rattlesnakes. Aczkolwiek żadnego nie spotkaliśmy (choć Dominika podejrzewa że jeden ze spotkanych kruków właśnie takowego upolował i przeleciał z nim nad naszym samochodem… i co by było gdyby nam wpadł przez szyberdach… – tutaj małe wtrącenie, nie podejrzewam, tylko to BYſ naprawdę WĄŻ, widziałam wyraźnie!!!! ), to chyba wszyscy już rozumieją dlaczego nie zrobiliśmy jakiegoś małego hikingu 🙂

Podsumowując: amerykańska przyroda robi wrażenie, w samej Californii/Nevadzie/Arizonie można spędzić dobry miesiąc jeżdząc od parku do parku. Choć bilety do każdego z osobna kosztują od $10 do $25, to można od razu kupić pass do wszystkich za $50. Wszystko jest świetnie zorganizowane i naprawdę warte zobaczenia.   

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Możliwość komentowania California vol. 2 – Parki narodowe została wyłączona

California vol. 1 – San Francisco

Wróciliśmy… Ponieważ naprawdę jest o czym pisać, to relacja będzie miała charakter wsteczny i wybiórczy. Zaczęło się od tego, że nam nie zgubili bagażu w Charlotte i dotarliśmy do SF bez żadnych problemów. Hotel Grant Inn w samym środku Chinatown, choć może trochę staromodny był idealnym wyborem – wszędzie blisko. SF ma niesamowite położenie geograficzne – miasto leży na wzgórzach, co powoduje że ulice są dość strome (pamiętacie serial ulice San Francisco z Michaelem Douglasem?), do tego leży nad zatoką oddzieloną od Pacyfiku – aka ocean pacyficzny 😉 – górami co powoduje, że bardzo często nad miastem jest mgła. Od razu rzuca się w oczy, że zamiast licznej społeczności afroamerykańskiej jest jeszcze liczniejsza populacja ludzi z dalekiego wschodu.    

Zwiedzanie zaczęliśmy od spacerku po centrum i kupienia jednodniowego biletu na wszystkie tramwaje i autobusy. Jedną z największych atrakcji SF jest jeżdzenie zabytkowym tramwajem, a główna frajda jest związana z tym że się podjeżdza i zjeżdza z dość stromych górek, stojąc na bocznym progu i trzymając się poręczy. Objechaliśmy wszystkie trzy trasy 🙂 Z tramwaju przeszliśmy do słynnego Fisherman Wharf (później się okazało, że w każdym mieście na wybrzeżu jest tego typu miejscówka, choć ta w SF bekonkurencyjna; rybaków jednak nie odnotowaliśmy) na równie słynny Pier 39. Pier 39 to kombinacja knajpek, barów, restuaracji, sklepów i skepików ze wszystkim uzupełnionych o bardzo charakterystyczny pomost na którym wylegiwują się w słońcu lwy morskie, którym turyści robią zdjęcia (tradycyjnie zwraca uwagę duża ilość turystów z Kraju Kwitnącej Wiśni :). Wycieczka statkiem po San Francisco Bay: wzdłuż nabrzeża, za Golden Gate (robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza z wody) i dookoła wyspy Alcatraz (the Rock) daje możliwość zobaczenia całego miasta z wody i była całkiem przyjemnym punktem programu. Po zaliczeniu statku i pier 39 dobrych kilka mil chodzenia po mieście uwzględniając podejście na Telegraf Hill, wejście Lombard Street (stromo i kręto), zjazd tramwajem na nabrzeże, kolejną milę (Fort Mason), autobus do Golden Gate (Fort Point) a następnie nad Pacyfik (Great Hgwy). Kąpania nie było – za zimno i za wietrznie. Później jeszcze ogród japński, Golden Gate Park, kolejnych kilka mil, znowu trawmaj, znowu nabrzeże, trawaj w rejon Chinatown, do hotelu przebrać się. Na koniec spacerek po Chinatown, Little Italy i kolacja we włoskiej knajpce.

W SF można się zakochać, sprawia wrażenie idelanego miejsca do takiego codziennego życia, dużo zielonej przestrzeni, ścieżka rowerowa, blisko w góry, blisko nad ocean, przyjemny umiarkowany klimat, sporo knajpek i klubów…

Dla chętnych – możecie śledzić nasze wędrówki po mapie 🙂 http://maps.google.com/maps?ie=UTF8&lr=lang_en%7Clang_pl&hl=pl&ll=37.785775,-122.444859&spn=0.061456,0.159988&z=13 Najlepiej jest zrobić zoom na Chinatown/North Beach (tam jest większość miejsc które się ogląda) + Golden Gate Park 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 8 komentarzy

Mission: California

Nie można powiedzieć, że się zwiedziło Stany bez wycieczki do Californii… Tutaj dopiero można zobaczyć jak sympatycznie i wygodnie można sobie ułożyć życie. San Francisco, Yosemite, Highway 1 i Los Angeles już za nami, San Diego i Las Vegas jeszcze przed. Aktualnie jesteśmy na południe od San Diego, dosłownie 2 km od granicy z Meksykiem i wybieramy się na kilka godzin do Tijuany.

W czwartek wrócimy i na pewno będzie co czytać i oglądać.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Możliwość komentowania Mission: California została wyłączona

majówka w dc

Opowieści o polskiej majówce, przybierającej w skrajnej formie 10 dni, zjawisku nieznanym w krajach gospodarki wolnorynkowej, cieszą się zawsze zainteresowaniem. W Ameryce 'urlop’ jako regulacja prawa pracy nie istnieje – z prostej przyczyny, to nie ma czegoś takiego jak prawo pracy. 'Urlop’ to bardzie wyraz dogadania się między szefami a pracownikami, dla poczatkujących 10 dni, później 14, później tak do 20… Nie ma jednak opcji, żeby podejść do sprawy na zasadzie „należy mi się”. Do tego dochodzą różnego rodzaju święta narodowe, gdzie cały sektor publiczny nie pracuje, no i większości prywatnego też mają wolne. Niektóre święta są ściśle związane z rocznicą (np. 4 lipca), inne są ustalane bardziej pragmatycznie – np. 2. poniedziałek w listopadzie, czy 3. piątek w marcu etc. Dość popularnym rozwiązaniem jest zrobienie sobie rocznej przerwy… (np. nasza znajoma Polly (lat. 47) po kilku latach ostrego robienia w korporacji, ostatnie 8 miesięcy spędziła z mężem w Argentynie i bardzo to sobie chwali). Tak więc nasz długi weekend, zwłaszcza w wersji majówka + poprawiny w Boże Ciało, brzmi tu niemal jak science-fiction.

My też mamy majówkę. Trochę w innym terminie, ale za to szykuje się naprawdę nieźle. Jutro (tj. poniedziałek) wskakujemy w samolot i o 17.00 jesteśmy w San Francisco. Wracamy za 15 maja.  

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 4 komentarze